Ludzie na starość mają często tendencję do rozwlekania – mówią dłużej, wolniej i powtarzają to samo po kilka razy. To przytrafiło się też seniorom z Iron Maiden, którzy kiedyś z 10 utworami wyrabiali się w 40-50 minut, a dziś potrzebują ponad 80 i wcale nie przekazują w tym czasie więcej. Gdyby chociaż streścili się o dwie minuty, to całe „Senjutsu” zmieściłoby się na jednym CD, a album w żaden sposób by nie stracił. Absurdem jest robienie dwupłytowego wydawnictwa z powodu niespełna dwóch minut więcej.
Ale, o dziwo, te dłużyzny tym razem aż tak nie przeszkadzają. Nie ma wydłużania utworów na siłę i bez pomysłu jak w „The Angel and the Gambler” ani powtarzania do znudzenia tego samego motywu jak na przykład w „The Red and the Black”. Muzyka po prostu sobie płynie, zazwyczaj w nieśpiesznym tempie, i mimo że w żadnym utworze nie dzieje się tyle, ile w starych tasiemcach, takich jak „Sign of the Cross” czy „Seventh Son of a Seventh Son”, to nie czuje się tych 10 czy 12 minut (bo tyle trwają najdłuższe „kawałki”).
Pierwsze odsłuchy mogą jednak zniechęcać, bo niewiele zostaje w głowie. Próżno szukać tu przebojowych refrenów czy porywających motywów gitarowych, które z miejsca zapadałyby w pamięć. Ten album wchodzi powoli, wymaga czasu i w przeciwieństwie do pozycji z lat 80. nie nadaje się do słuchania o każdej porze dnia i nocy. Trzeba mieć na niego nastrój. Ale już sam fakt, że chce się go dalej odkrywać, świadczy na jego korzyść. Zresztą nie ma sensu porównywać „Senjutsu” do klasycznych wydawnictw. Punktem odniesienia dla nowej muzyki Iron Maiden są krążki nagrane po powrocie Dickinsona i Smitha (plus te z Blaze’em). Atmosferą i stonowaniem ten materiał przypomina nieco „The X Factor”, jednak tam był jakiś kontrast w postaci szybkiego „Man on the Edge” i intensywnego, niemal symfonicznego „Sign of the Cross”. Tym razem nic takiego nie uświadczymy, dlatego choć nie ma tu słabego utworu, to żaden się nie wyróżnia i całość może wydawać się monotonna. Z drugiej strony, czy komuś naprawdę brakuje na siłę robionych „rockerów” typu „Wildest Dreams”, bo musi być coś szybkiego i energetycznego? Albo kolejnego „uoooo”, żeby ludzie mieli co śpiewać na koncertach? Skoro nie potrafią zrobić czegoś na miarę „The Trooper” czy „Aces High”, to niech grają tak jak w „The Parchment” czy „Hell on Earth”, bo to im teraz lepiej wychodzi.
Są tu momenty ocierające się o autoplagiat (to już tradycja u Iron Maiden) – chyba najbardziej dobitnym przykładem jest „The Clansman 2”, czyli „Death of the Celts”. Ale nie mam wrażenia, że ten album to tylko odgrzewany kotlet, tym bardziej że tu i ówdzie znajdziemy też trochę świeżych pomysłów i nietypowych dla Maiden rozwiązań – fragmenty „Days of Future Past” i „Time Machine”, wstęp do „The Parchment” czy podpadający pod southern rocka (!) riff w „The Writing of the Wall”.
Ale, o dziwo, te dłużyzny tym razem aż tak nie przeszkadzają. Nie ma wydłużania utworów na siłę i bez pomysłu jak w „The Angel and the Gambler” ani powtarzania do znudzenia tego samego motywu jak na przykład w „The Red and the Black”. Muzyka po prostu sobie płynie, zazwyczaj w nieśpiesznym tempie, i mimo że w żadnym utworze nie dzieje się tyle, ile w starych tasiemcach, takich jak „Sign of the Cross” czy „Seventh Son of a Seventh Son”, to nie czuje się tych 10 czy 12 minut (bo tyle trwają najdłuższe „kawałki”).
Pierwsze odsłuchy mogą jednak zniechęcać, bo niewiele zostaje w głowie. Próżno szukać tu przebojowych refrenów czy porywających motywów gitarowych, które z miejsca zapadałyby w pamięć. Ten album wchodzi powoli, wymaga czasu i w przeciwieństwie do pozycji z lat 80. nie nadaje się do słuchania o każdej porze dnia i nocy. Trzeba mieć na niego nastrój. Ale już sam fakt, że chce się go dalej odkrywać, świadczy na jego korzyść. Zresztą nie ma sensu porównywać „Senjutsu” do klasycznych wydawnictw. Punktem odniesienia dla nowej muzyki Iron Maiden są krążki nagrane po powrocie Dickinsona i Smitha (plus te z Blaze’em). Atmosferą i stonowaniem ten materiał przypomina nieco „The X Factor”, jednak tam był jakiś kontrast w postaci szybkiego „Man on the Edge” i intensywnego, niemal symfonicznego „Sign of the Cross”. Tym razem nic takiego nie uświadczymy, dlatego choć nie ma tu słabego utworu, to żaden się nie wyróżnia i całość może wydawać się monotonna. Z drugiej strony, czy komuś naprawdę brakuje na siłę robionych „rockerów” typu „Wildest Dreams”, bo musi być coś szybkiego i energetycznego? Albo kolejnego „uoooo”, żeby ludzie mieli co śpiewać na koncertach? Skoro nie potrafią zrobić czegoś na miarę „The Trooper” czy „Aces High”, to niech grają tak jak w „The Parchment” czy „Hell on Earth”, bo to im teraz lepiej wychodzi.
Są tu momenty ocierające się o autoplagiat (to już tradycja u Iron Maiden) – chyba najbardziej dobitnym przykładem jest „The Clansman 2”, czyli „Death of the Celts”. Ale nie mam wrażenia, że ten album to tylko odgrzewany kotlet, tym bardziej że tu i ówdzie znajdziemy też trochę świeżych pomysłów i nietypowych dla Maiden rozwiązań – fragmenty „Days of Future Past” i „Time Machine”, wstęp do „The Parchment” czy podpadający pod southern rocka (!) riff w „The Writing of the Wall”.
Progresywne elementy w muzyce Iron Maiden były obecne właściwie od początku. Zawsze obok prostych, typowo heavymetalowych kawałków były epickie, rozbudowane kompozycje (zróżnicowanie zawsze było jednym z największych atutów „Żelaznych”). W pewnym momencie jednak proporcje się przesunęły i dziś Iron Maiden to zespół, który chyba chciałby grać rocka progresywnego, pozostając jednocześnie kapelą heavymetalową. Trudno to pogodzić, zwłaszcza że obecnie ta progresywność w wydaniu Harrisa i spółki to przede wszystkim granie wolniej i dłużej, co dla heavy metalu bywa zabójcze.
Na koniec muszę wspomnieć o najsłabszym punkcie „Senjutsu”, czyli o brzmieniu, które jest matowe, rozmyte, ze zredukowanymi wysokimi tonami. Nigdy nie byłem fanem produkcji Kevina Shirleya, ale tak źle jeszcze nie było. To i tak nie jest energetyczny album, ale brzmienie jeszcze dodatkowo pozbawia go dynamiki i odbiera przyjemność obcowania z nieźle skomponowaną i świetnie zagraną muzyką – zwłaszcza przy pierwszych przesłuchaniach, bo później człowiek się trochę przyzwyczaja. Co dziwne, druga płyta brzmi trochę inaczej niż pierwsza, jeszcze bardziej wszystko się tu zlewa. Sam miks również pozostawia wiele do życzenia – szczególnie wokal w wielu momentach jest za bardzo wycofany, ale gitary też często brzmią niezdecydowanie i nie wybijają się na pierwszy plan wtedy, kiedy powinny. Pozostaje mieć nadzieję na jakieś dobre nagranie z koncertu.
Na koniec muszę wspomnieć o najsłabszym punkcie „Senjutsu”, czyli o brzmieniu, które jest matowe, rozmyte, ze zredukowanymi wysokimi tonami. Nigdy nie byłem fanem produkcji Kevina Shirleya, ale tak źle jeszcze nie było. To i tak nie jest energetyczny album, ale brzmienie jeszcze dodatkowo pozbawia go dynamiki i odbiera przyjemność obcowania z nieźle skomponowaną i świetnie zagraną muzyką – zwłaszcza przy pierwszych przesłuchaniach, bo później człowiek się trochę przyzwyczaja. Co dziwne, druga płyta brzmi trochę inaczej niż pierwsza, jeszcze bardziej wszystko się tu zlewa. Sam miks również pozostawia wiele do życzenia – szczególnie wokal w wielu momentach jest za bardzo wycofany, ale gitary też często brzmią niezdecydowanie i nie wybijają się na pierwszy plan wtedy, kiedy powinny. Pozostaje mieć nadzieję na jakieś dobre nagranie z koncertu.
Utwory:
CD 1
1. Senjutsu
2. Stratego
3. The Writing on the Wall
4. Lost in a Lost World
5. Days of Future Past
6. The Time Machine
CD 2
2. Stratego
3. The Writing on the Wall
4. Lost in a Lost World
5. Days of Future Past
6. The Time Machine
CD 2
1. Darkest Hour
2. Death of the Celts
3. The Parchment
4. Hell on Earth
Skład:
Bruce Dickinson - wokal
Steve Harris - bas, klawisze
Dave Murray - gitara
Adrian Smith - gitara
Janick Gers - gitara
Nicko McBrain - perkusja
2. Death of the Celts
3. The Parchment
4. Hell on Earth
Skład:
Bruce Dickinson - wokal
Steve Harris - bas, klawisze
Dave Murray - gitara
Adrian Smith - gitara
Janick Gers - gitara
Nicko McBrain - perkusja
W końcu jakaś konkretna recenzja. Wiele jest recenzji tego albumu typu "o jejku jakie to piękne, toż to przepiękny IM", albo "co te dziadki wydłużają bez sensu, dlaczego ten album nie jest albumem Number of the beast, albo Fear od the dark. Dziękuję za tę recenzję
OdpowiedzUsuńDzięki za przeczytanie i za komentarz
UsuńPo przeczytaniu kilku recenzji ta wydaje się najbardziej trafna w mojej opinii, ale oczywiście jest to moja opinia i nie każdy musi się z nią zgadzać. Z racji wieku przygodę z muzyką Iron Maiden rozpocząłem od Piece Of Mind, śledząc kolejne wydawnictwa jak i uzupełniając wcześniejsze braki. Faktycznie z czasem kompozycje są coraz bardziej rozbudowane to fakt, ale mnie osobiście żaden kawałek nie nuży i oddalam zarzuty o rozwlekanie. Natomiast niepojęte dla mnie jako wiernego fana jest to co zostało zrobione z brzmieniem tego dzieła o czym wspomina również autor recenzji. Może ktoś wysłałby do studia w Paryżu płytę TSA z 1983 roku albo chociaż Somewhere in Time ktoś by odgrzebał, żeby porównać jak kiedyś brzmiały płyty. Chyba, że chodzi o to aby za jakiś czas zrobić remastering i w ramach poprawy dźwięku wyciągnąć jeszcze trochę grosza.
OdpowiedzUsuńNajnudniejszy album 2021. Miałem dać 1/10 ale dam 2, za okładkę...
OdpowiedzUsuń👍
Usuń👍
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem brzmienie to papka. Brak przestrzeni i spójności.. Czasem nie wiadomo o co chodzi tyle tego w jednym punkcie.. Co do kompozycji.. Bez rewelacji niestety.. Szkoda bo bardzo lubię zespół...
OdpowiedzUsuńNiestety ich płyty od zawsze brzmią słabo. Mam tych płyt sporo i byłem 3 razy na koncercie, ale nie wiem jak takiej klasy zespół może tak knocić brzmienie płyt. Da się lepiej wyprodukować muzykę, inni sobie jakoś radzą.
OdpowiedzUsuń