Data premiery: 24.09.1990
Wydawca: Capitol
Pochodzenie: USA
Utwory:
1. Holy Wars... the Punishment Due
2. Hangar 18
3. Take No Prisoners
4. Five Magics
5. Poison Was the Cure
6. Lucretia
7. Tornado of Souls
8. Dawn Patrol
9. Rust in Peace... Polaris
Skład:
Dave Mustaine – wokal, gitara
Marty Friedman – gitara
David Ellefson – bas
Nick Menza – perkusja
Recenzje
Rock’N’Roll nr 1/1991 (ocena: 5/5)
W ponurym ustrojstwie zwanym powszechnym mniemaniem thrash metal i inteligencja (nie wspominając już o finezji) wzajemnie się wykluczają. Moc odpychania jednego od drugiego szacowana jest na siedemnaście megaton. Innymi słowy – z poprawką na poręczny skrót myślowy – w powszechnej opinii od obrzeży inteligencji dzieli Dave'a Mustaine'a dystans, na jaki odrzucił go wybuch wcale niemałej bomby atomowej. Ta bomba zwie się Megadeth.
Dave Mustaine jest geniuszem thrashowej strategii. Geniuszem do cna wyrafinowanym i bezczelnie ekspansywnym. Posiadł komplet tajemnic thrashu i nienerwowo go sobie podporządkował. A że nigdy nie cierpiał na nieżyt inwencji (sporo riffów z dwóch pierwszych płyt Metalliki to jego własność) – teorię elegancko obrócił w ciało. Po imponującym „So Far So Good... So What?” posunął album numer cztery, mega-orgazm z kolejną grą słów w tytule – „Rust In Peace”.
Thrash splądrowany przez Mustaine'a nie zamyka się formułą operującą zestawem rozpoznawalnych, powtarzalnych rekwizytów, ale rozwija się, bezboleśnie zresztą, w nieobliczalną hybrydę, której przystoi każdy paradoks. Riffowa pirotechnika bez pardonu krusząca rytm i oszczędna sekcja; śpiewny, wiolinowy pasaż gitary Marty Friedmana i podział na 13/95, martwa jak niedziela monotonia i gumowa melodia albo pastel partii akustycznej; szpaniaste, żrące brzmienie i wypolerowana produkcja. „Rust In Peace” to kocioł wrzącego kwasu, z którego Mustaine, niczym mega-hydra, wystawia chory łeb i strzyka agresją. W najłagodniejszym wcieleniu jest gorzki i sarkastyczny, w umiarkowanym – jadowity, w najdzikszym – szalony nienawiścią. Bez końca.
Megadeth to thrash z wyjątkowo wysokim IQ. Nie słuchajcie tego zbyt nachalnie, bo nabawicie się światowstrętu. Nie wymkniecie się. „Rust In Peace” jest cholernie sugestywny i wyrafinowany.
Dave Mustaine jest geniuszem thrashowej strategii. Geniuszem do cna wyrafinowanym i bezczelnie ekspansywnym. Posiadł komplet tajemnic thrashu i nienerwowo go sobie podporządkował. A że nigdy nie cierpiał na nieżyt inwencji (sporo riffów z dwóch pierwszych płyt Metalliki to jego własność) – teorię elegancko obrócił w ciało. Po imponującym „So Far So Good... So What?” posunął album numer cztery, mega-orgazm z kolejną grą słów w tytule – „Rust In Peace”.
Thrash splądrowany przez Mustaine'a nie zamyka się formułą operującą zestawem rozpoznawalnych, powtarzalnych rekwizytów, ale rozwija się, bezboleśnie zresztą, w nieobliczalną hybrydę, której przystoi każdy paradoks. Riffowa pirotechnika bez pardonu krusząca rytm i oszczędna sekcja; śpiewny, wiolinowy pasaż gitary Marty Friedmana i podział na 13/95, martwa jak niedziela monotonia i gumowa melodia albo pastel partii akustycznej; szpaniaste, żrące brzmienie i wypolerowana produkcja. „Rust In Peace” to kocioł wrzącego kwasu, z którego Mustaine, niczym mega-hydra, wystawia chory łeb i strzyka agresją. W najłagodniejszym wcieleniu jest gorzki i sarkastyczny, w umiarkowanym – jadowity, w najdzikszym – szalony nienawiścią. Bez końca.
Megadeth to thrash z wyjątkowo wysokim IQ. Nie słuchajcie tego zbyt nachalnie, bo nabawicie się światowstrętu. Nie wymkniecie się. „Rust In Peace” jest cholernie sugestywny i wyrafinowany.
Krzysztof Wacławiak
Magazyn Muzyczny nr 2/1991 (ocena: 9/10)
Z ciekawością i niepokojem czekałem od dwóch lat na nową pozycję w dorobku zespołu Megadeth. Ciekawość jest tu w zupełności usprawiedliwiona, natomiast niepokój miał dwa powody: po pierwsze, znając wielkie kłopoty D. Mustaine'a z nadużywaniem narkotyków i duży pociąg do rozweselających napojów typu Jack Daniels, bałem się, że pogrąży się on w tych nałogach zamiast myśleć o muzyce. Po drugie, istnieje takie powiedzenie: „Do trzech razy sztuka”, a poprzedni album grupy był... trzeci. Bałem się więc, że Megaśmierć może albo obniżyć swe muzyczne loty, albo po prostu przestać istnieć. Na szczęście, nic takiego się nie stało. Wręcz przeciwnie, zespół istnieje, ma się dobrze, choć zmienił nieco swoje oblicze – znakomity gitarzysta Marty Friedman zastąpił Jeffa Younga, a perkusista Nick Menza, Chucka Behlera, co nie pozostało bez wpływu na muzykę (in plus). Cały repertuar dalej wymyśla Mustaine, który zrezygnował nareszcie ze swych zniewalających używek i zajął się poważnie zespołem.
A muzyka? No cóż, jest po prostu świetna. Przez 40 minut słuchacz jest bombardowany ostrym, thrashowym brzmieniem, pełnym szybkich zmian tempa, aczkolwiek nie brak tu spokojniejszych kawałków takich jak „Lucretia”, przypominająca bardziej dokonania hardrockowych kapel z początku lat osiemdziesiątych, czy instrumentalny „Dawn Patrol”. Muzyka zawarta na tym albumie jest przejrzysta, doskonale zaaranżowana, zespół od początku do końca brzmi rewelacyjnie (co jest zasługą nie tylko samych członków, ale także producentów płyty Mike'a Clinka i... Dave'a Mustaine'a). Zwraca uwagę świetny warsztat kompozytorski Dave'a oraz zgranie całej grupy. W tym przypadku zmiany wyszły na dobre.
9 utworów traktuje o wojnach, chęci i jednocześnie niemożności zachowania pokoju na świecie. Nie czas tu i miejsce, abym przedstawił tłumaczenia tekstów z tego wydawnictwa, ale zachęcam wszystkich, oczywiście w miarę swych możliwości, do dotarcia do nich, ponieważ w tym przypadku sama muzyka, bez tekstowego dopełnienia jest lizaniem lizaka przez szybę: ładnie wygląda, ale nie czuje się smaku. A jeśli będziecie już mieli ten album w rękach, to zatrzymajcie się i pomyślcie chwilę nad jego okładką – warto!
A muzyka? No cóż, jest po prostu świetna. Przez 40 minut słuchacz jest bombardowany ostrym, thrashowym brzmieniem, pełnym szybkich zmian tempa, aczkolwiek nie brak tu spokojniejszych kawałków takich jak „Lucretia”, przypominająca bardziej dokonania hardrockowych kapel z początku lat osiemdziesiątych, czy instrumentalny „Dawn Patrol”. Muzyka zawarta na tym albumie jest przejrzysta, doskonale zaaranżowana, zespół od początku do końca brzmi rewelacyjnie (co jest zasługą nie tylko samych członków, ale także producentów płyty Mike'a Clinka i... Dave'a Mustaine'a). Zwraca uwagę świetny warsztat kompozytorski Dave'a oraz zgranie całej grupy. W tym przypadku zmiany wyszły na dobre.
9 utworów traktuje o wojnach, chęci i jednocześnie niemożności zachowania pokoju na świecie. Nie czas tu i miejsce, abym przedstawił tłumaczenia tekstów z tego wydawnictwa, ale zachęcam wszystkich, oczywiście w miarę swych możliwości, do dotarcia do nich, ponieważ w tym przypadku sama muzyka, bez tekstowego dopełnienia jest lizaniem lizaka przez szybę: ładnie wygląda, ale nie czuje się smaku. A jeśli będziecie już mieli ten album w rękach, to zatrzymajcie się i pomyślcie chwilę nad jego okładką – warto!
Leszek Banaszak
Thrash ‘Em All nr 10/1990 (ocena: 11/12)
Nie ukrywam, że znam ten album niemal na pamięć. Zbyt długo czekałem na nową muzykę Dave'a Mustaine'a, aby odłożyć go na półkę. I nie tylko głód na Megadeth każe mi „Rust in Peace” słuchać bez końca, ale jego doskonałość i silą emanująca przy każdym włączeniu gramofonu. Wzmocniony przez melodyjnego wymiatacza – Marty Friedmana, Megadeth, stał się jednym z najmocniejszych gangów 1990 roku. Już dzisiaj jestem ciekaw konfrontacji ze Slayer, Testament, Annihilator czy Morbid Angel...
„Rust in Peace” to 9 perfekcyjnie skomponowanych i tak samo odegranych kawałków, z których jeden jest lepszy od drugiego. Już otwierający „Holy Wars... The Punishment Due” zaskakuje dość mocną sekcją i ostrymi riffami. Jest to nadal Megadeth znany z poprzednich płyt, na szczęście idący w dobrym kierunku. Mogliśmy mieć pewne obawy po udziale Dave'a w projekcie „Shocker”, jednak zakończyło się tylko na strachu. Kolejnym utworem na płycie jest przewrotny „Hangar 18” z superpojedynkiem dwóch supergitarzystów. Należy od razu zaznaczyć, że udział Friedmana w tym przedsięwzięciu był znakomitym pomysłem na uszlachetnienie już nieco przytartego diamentu. Jest to jeden z popisowych fragmentów na płycie, w którym obaj gitarzyści ukazują swe wspaniale oblicze jako mistrzowie swoich instrumentów.
Dalej następuje zdecydowanie nastawiony na tempo i kop „Take No Prisoners”, jeden z lepszych kawałków na albumie. Szybkie i miarowe tempo, doskonała wymiana wokali Dave – chórki i oczywiście fantastyczne zjazdy gitarowo-rytmiczne! Miejscami pachnie nawet Jeffem Wattersem (ha, ha). „Five Magics” przenosi nas w przepiękne klimaty gitarowe (na początek) i maestrię następujących dalej riffów.
Niespokojny bas i miarowa gitara oznajmiają, iż zaczyna się „Poison Was The Cure” będący doskonałym, dynamicznym i energicznym fragmentem pozwalającym nieco odetchnąć od maksymalnego skoncentrowania. Jak zwykle doskonale partie solowe i charakterystyczne podkłady rytmiczne, jeżeli te wspaniałe popisy supertechniki można tak nazwać. Jesteśmy w połowie i dziwimy się, że ten Marty Friedman, bądź co bądź, uczestnik przedsięwzięcia komercyjnego, jakim było Cacophony, nie wpłynął ujemnie na ostrość i dynamikę. Dziwie się również, że Dave, znany ze swojego totalitaryzmu, pozwala pograć „skrzydłowemu” i to na pełnych obrotach! Czyżby brak alkoholu spowodował zmianę u najbardziej skłóconej osoby w biznesie?
No dobra, ale słychać już kolejny utwór, „Lucretica”, a później „Tornado Of Souls”. Ten drugi to wspaniały miarowy przykład spokojnej i zdyscyplinowanej sekcji oraz świetnej wokalizy Dave'a. Bardzo żywiołowy utwór bez przesadnego tempa. „Dawn Patrol” to z kolei basowy przerywnik, który ma osłabić nasze emocje przed następującyın, tytułowym „Rust In Peace”. Jest to chyba najbardziej charakterystyczny utwór na płycie, przypominający swoją budowa i stylem śpiewania „So Far, So Good... So What”. Chyba najlepszy utwór na płycie, dość brutalny muzycznie i wokalowo, który niespodziewanie kończy się, dając początek „Polaris”. A może to jeden kawałek? W sumie, od początku do końca, bez wątpienia z nadmierną dawką wrażeń. Dotychczasowi fani grupy nie powinni być zawiedzeni, do których siebie również zaliczam!
„Rust in Peace” to 9 perfekcyjnie skomponowanych i tak samo odegranych kawałków, z których jeden jest lepszy od drugiego. Już otwierający „Holy Wars... The Punishment Due” zaskakuje dość mocną sekcją i ostrymi riffami. Jest to nadal Megadeth znany z poprzednich płyt, na szczęście idący w dobrym kierunku. Mogliśmy mieć pewne obawy po udziale Dave'a w projekcie „Shocker”, jednak zakończyło się tylko na strachu. Kolejnym utworem na płycie jest przewrotny „Hangar 18” z superpojedynkiem dwóch supergitarzystów. Należy od razu zaznaczyć, że udział Friedmana w tym przedsięwzięciu był znakomitym pomysłem na uszlachetnienie już nieco przytartego diamentu. Jest to jeden z popisowych fragmentów na płycie, w którym obaj gitarzyści ukazują swe wspaniale oblicze jako mistrzowie swoich instrumentów.
Dalej następuje zdecydowanie nastawiony na tempo i kop „Take No Prisoners”, jeden z lepszych kawałków na albumie. Szybkie i miarowe tempo, doskonała wymiana wokali Dave – chórki i oczywiście fantastyczne zjazdy gitarowo-rytmiczne! Miejscami pachnie nawet Jeffem Wattersem (ha, ha). „Five Magics” przenosi nas w przepiękne klimaty gitarowe (na początek) i maestrię następujących dalej riffów.
Niespokojny bas i miarowa gitara oznajmiają, iż zaczyna się „Poison Was The Cure” będący doskonałym, dynamicznym i energicznym fragmentem pozwalającym nieco odetchnąć od maksymalnego skoncentrowania. Jak zwykle doskonale partie solowe i charakterystyczne podkłady rytmiczne, jeżeli te wspaniałe popisy supertechniki można tak nazwać. Jesteśmy w połowie i dziwimy się, że ten Marty Friedman, bądź co bądź, uczestnik przedsięwzięcia komercyjnego, jakim było Cacophony, nie wpłynął ujemnie na ostrość i dynamikę. Dziwie się również, że Dave, znany ze swojego totalitaryzmu, pozwala pograć „skrzydłowemu” i to na pełnych obrotach! Czyżby brak alkoholu spowodował zmianę u najbardziej skłóconej osoby w biznesie?
No dobra, ale słychać już kolejny utwór, „Lucretica”, a później „Tornado Of Souls”. Ten drugi to wspaniały miarowy przykład spokojnej i zdyscyplinowanej sekcji oraz świetnej wokalizy Dave'a. Bardzo żywiołowy utwór bez przesadnego tempa. „Dawn Patrol” to z kolei basowy przerywnik, który ma osłabić nasze emocje przed następującyın, tytułowym „Rust In Peace”. Jest to chyba najbardziej charakterystyczny utwór na płycie, przypominający swoją budowa i stylem śpiewania „So Far, So Good... So What”. Chyba najlepszy utwór na płycie, dość brutalny muzycznie i wokalowo, który niespodziewanie kończy się, dając początek „Polaris”. A może to jeden kawałek? W sumie, od początku do końca, bez wątpienia z nadmierną dawką wrażeń. Dotychczasowi fani grupy nie powinni być zawiedzeni, do których siebie również zaliczam!
Mariusz Kmiołek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz