Data premiery: 3.09.1990
Wydawca: Columbia Records
Pochodzenie: Wielka Brytania
www.judaspriest.com
Utwory:
1. Painkiller
2. Hell Patrol
3. All Guns Blazing
4. Leather Rebel
5. Metal Meltdown
6. Night Crawler
7. Between the Hammer & the Anvil
8. A Touch of Evil
9. Battle Hymn
10. One Shot at Glory
11. Living Bad Dreams (bonus na wydaniu z 2001)
Skład:
Rob Halford - wokal
Glenn Tipton - gitara
K. K. Downing - gitara
Ian Hill - bas
Scott Travis - perkusja
Źródło cytatów: Martin Popoff - „Judas Priest. Heavy Metal Painkillers”, tłumaczenie własne
Rock’N’Roll nr 12/1990 (ocena: 3,5/5)
Rob Halford - wokal
Glenn Tipton - gitara
K. K. Downing - gitara
Ian Hill - bas
Scott Travis - perkusja
Ciekawostki
„Painkiller” to pierwszy album nagrany z perkusistą Scottem Travisem, który zastąpił długoletniego pałkera Dave’a Hollanda.
Ian Hill: – „Painkiller” jest dla mnie tak samo albumem perkusyjnym, jak gitarowym czy wokalnym. Na tym perkusję uczyniliśmy instrumentem prowadzącym. Bez Scotta „Painkiller” nie byłby tak tak potężny i mocny. On potrafi zrobić coś bardzo, bardzo ekscytującego i bardzo wybuchowego, interpretując utwory, które napisaliśmy.
To także pierwszy od wielu lat album z nowym producentem, którym został Chris Tsangarides (wszystkie płyty Judas Priest z lat osiemdziesiątych produkował Tom Allom). Tsangarides jest odpowiedzialny nie tylko za brzmienie „Painkiller”, ale jest również współautorem jednej z kompozycji na tym albumie. Producent miał w zanadrzu swój własny utwór instrumentalny. Gdy zespół go usłyszał, postanowił go wykorzystać – dodał do niego wokale i środkową część, i tak powstał „A Touch of Evil”.
Rob Halford: – Mieliśmy zamieścić balladę, ale nie było na nią miejsca. Więc najbliższą rzeczą był „A Touch of Evil”, który tak naprawdę nie jest prawdziwą balladą, jakiej spodziewają się ludzie. Nie jest jak „Beyond the Realms of Death” czy „Before the Dawn” czy „Night Comes Down”. Ma intensywny rytm i solidny heavy metalowy riff. Chcieliśmy, żeby ten album był bardzo mocny, bardzo potężny, bez wolnych utworów kojarzących się z zapalniczkami czy dyskotekowymi kulami; nie chcieliśmy tego.
Tsangarides zagrał również w „A Touch of Evil” na instrumentach klawiszowych, chociaż niektóre partie wykonał Don Airey (obecnie w Deep Purple, wcześniej grał m.in. z Rainbow, Whitesnake i Ozzym Osbourne’em). Airey zagrał również w „Living Bad Dreams” - utworze, który ostatecznie nie trafił „Painkiller”, znalazł się dopiero na reedycji z 2001 r.
Ian Hill: – „Painkiller” jest dla mnie tak samo albumem perkusyjnym, jak gitarowym czy wokalnym. Na tym perkusję uczyniliśmy instrumentem prowadzącym. Bez Scotta „Painkiller” nie byłby tak tak potężny i mocny. On potrafi zrobić coś bardzo, bardzo ekscytującego i bardzo wybuchowego, interpretując utwory, które napisaliśmy.
To także pierwszy od wielu lat album z nowym producentem, którym został Chris Tsangarides (wszystkie płyty Judas Priest z lat osiemdziesiątych produkował Tom Allom). Tsangarides jest odpowiedzialny nie tylko za brzmienie „Painkiller”, ale jest również współautorem jednej z kompozycji na tym albumie. Producent miał w zanadrzu swój własny utwór instrumentalny. Gdy zespół go usłyszał, postanowił go wykorzystać – dodał do niego wokale i środkową część, i tak powstał „A Touch of Evil”.
Rob Halford: – Mieliśmy zamieścić balladę, ale nie było na nią miejsca. Więc najbliższą rzeczą był „A Touch of Evil”, który tak naprawdę nie jest prawdziwą balladą, jakiej spodziewają się ludzie. Nie jest jak „Beyond the Realms of Death” czy „Before the Dawn” czy „Night Comes Down”. Ma intensywny rytm i solidny heavy metalowy riff. Chcieliśmy, żeby ten album był bardzo mocny, bardzo potężny, bez wolnych utworów kojarzących się z zapalniczkami czy dyskotekowymi kulami; nie chcieliśmy tego.
Tsangarides zagrał również w „A Touch of Evil” na instrumentach klawiszowych, chociaż niektóre partie wykonał Don Airey (obecnie w Deep Purple, wcześniej grał m.in. z Rainbow, Whitesnake i Ozzym Osbourne’em). Airey zagrał również w „Living Bad Dreams” - utworze, który ostatecznie nie trafił „Painkiller”, znalazł się dopiero na reedycji z 2001 r.
Źródło cytatów: Martin Popoff - „Judas Priest. Heavy Metal Painkillers”, tłumaczenie własne
Teledyski
Recenzja
Rock’N’Roll nr 12/1990 (ocena: 3,5/5)
Za pieniądze wydane na jego czternasty bodaj album, Judas Priest zafunduje ci beznadziejne i kochane déjà vu – sprawny wypad w czasy zwane umownie New Wave Of British Heavy Metal. Zafunduje ci swe trademarkowe unisona gitar (dziś zreformowane przez i na chwałę Slayera), niepowtarzalny, szponiasty, piekący wokal Halforda Drapieżcy, nowego perkusistę (Scott Travis) nieznacznie przerastającego poprzednika (Dave Holland) wyobraźnią i siłą, a także absolutnie anachroniczne teksty, tytuły i malunki na okładce.
Poza rezygnacją z kokietowania Ameryki syntezatorami i strzelistymi chórkami (casus „Turbo”) Judas Priest nie ma w rękawie nic nowego. Obstaje przy tradycyjnych obiegnikach, które kseruje we wspaniale wyposażonej powielarni. Nad wyraz kompetentnie i rutyniarsko. Tym samym „Painkiller” (ten tytuł to przejaw charakterystycznego, humorystycznego autodystansu) staje się przede wszystkim pretekstem do wspomnień z ultraszczenięcych lat – czasów, gdy maidenowski Eddie, judaszowy Hellion i inne żelazne wilki królowały na okładkach: skóra, łańcuchy i ćwieki stanowiły obowiązkowy uniform, a klisze w rodzaju „Hell Patrol” czy „Leather Rebel” umożliwiały identyfikację i ekscytację…
Jeśli dzisiaj ktokolwiek zasługuje na miano „heavy metal” (po prostu, bez uzupełnień, epitetów i dodatkowych wyjaśnień), to jest to właśnie Judas Priest. Ajak Rob Halford napisał „gościnnie” we wstępie do książki „Heavy Metal Thunder” Phila Bashe'a: „Heavy Metal is, I believe, forever”. Co można ubarwić porzekadłem o starej miłości, która nie rdzewieje.
Poza rezygnacją z kokietowania Ameryki syntezatorami i strzelistymi chórkami (casus „Turbo”) Judas Priest nie ma w rękawie nic nowego. Obstaje przy tradycyjnych obiegnikach, które kseruje we wspaniale wyposażonej powielarni. Nad wyraz kompetentnie i rutyniarsko. Tym samym „Painkiller” (ten tytuł to przejaw charakterystycznego, humorystycznego autodystansu) staje się przede wszystkim pretekstem do wspomnień z ultraszczenięcych lat – czasów, gdy maidenowski Eddie, judaszowy Hellion i inne żelazne wilki królowały na okładkach: skóra, łańcuchy i ćwieki stanowiły obowiązkowy uniform, a klisze w rodzaju „Hell Patrol” czy „Leather Rebel” umożliwiały identyfikację i ekscytację…
Jeśli dzisiaj ktokolwiek zasługuje na miano „heavy metal” (po prostu, bez uzupełnień, epitetów i dodatkowych wyjaśnień), to jest to właśnie Judas Priest. Ajak Rob Halford napisał „gościnnie” we wstępie do książki „Heavy Metal Thunder” Phila Bashe'a: „Heavy Metal is, I believe, forever”. Co można ubarwić porzekadłem o starej miłości, która nie rdzewieje.
Krzysztof Wacławiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz