Data premiery: 21.04.1998
Wydawca: Roadrunner Records
Pochodzenie: Brazylia/USA
www.soulfly.com
Utwory:
1. Eye for an Eye (feat. Dino Cazares and Burton C. Bell)
2. No Hope = No Fear
3. Bleed (feat. Fred Durst and DJ Lethal)
4. Tribe
5. Bumba (feat. Los Hooligans)
6. First Commandment (feat. Chino Moreno)
7. Bumbklaatt
8. Soulfly
9. Umbabarauma (Jorge Ben Jor cover; feat. Los Hooligans)
10. Quilombo (feat. Benji Webbe and DJ Lethal)
11. Fire
12. The Song Remains Insane
13. No (feat. Christian Olde Wolbers)
14. Prejudice (feat. Benji Webbe)
15. Karmageddon
Bonusy:
16. Cangaceiro
17. Ain't No Feeble Bastard (Discharge cover)
18. The Possibility of Life's Destruction (Discharge Cover)
Skład:
Max Cavalera – wokal, gitara
Marcello D. Rapp – gitara basowa
Roy "Rata" Mayorga – perkusja
Jackson Bandeira (Lúcio Maia) – gitara
Produkcja: Ross Robinson, Mario Caldato Jr. (Bumba, Umbabarauma)
Geneza nazwy Soulfly
Nazwa Soulfly ma swą genezę w utworze „Headup”, który Max Cavalera nagrał z Deftones (album „Around The Fur” z 1997 roku).
W tekście do „Headup” napisałem słowa „soul fly” - wspomina Max. - Refren brzmi: „Soul fly, fly high, soul fly, fly free”. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że będzie to nazwa mojego nowego zespołu, chodziło po prostu o napisanie tekstu.
Po roku wróciłem do tego utworu i już wtedy wiedziałem, że tak właśnie brzmieć będzie szyld mojego zespołu - Soulfly. To wymyślone słowo powstałe z połączenia dwu wyrazów, a zarazem pojęcie odnoszące się do pradawnych wierzeń wielu plemion. Ich członkowie wierzą, że tworząc muzykę, przywołują swoich przodków. Komunikują się ze zmarłymi poprzez muzykę, co wydało mi się naprawdę mocne z uwagi na śmierć mojego ojca i Dany. Uznałem, że zbliży mnie to do idei porozumiewania się z ludźmi, którzy choć nie są tu ciałem, to pozostają z nami duchem.
Soulfly był idealną nazwą. Plemienny sposób myślenia rozwijał się we mnie od „Roots”. Podobało mi się to, w jaki sposób plemiona odnoszą się do natury, Boga i spraw duchowych.
Zmienny skład
Pierwotnie Soulfly nie miał być regularnym zespołem. Skład miał się zmieniać, a jedynym stałym elementem miał być Max Cavalera.
Był to całkiem oryginalny pomysł i fajne podejście do prowadzenia zespołu, znacznie różniące się od poczynań większości grup, tworzonych przez stałych członków na długie lata. Wymienianie co jakiś czas muzyków wydawało mi się czymś nowym. Wraz z nowymi ludźmi przychodzą świeże pomysły i zapał, to zaś sprawia, że muzyka wciąż ewoluuje.
Taśmy z grobu
Zanim zespół wysłał materiał do wytwórni, Max postanowił na jedną dobę zakopać w ziemi taśmy-matki.
Musiałem być wtedy na jakimś haju, bo do dziś nie bardzo wiem, o co mi z tym chodziło, pomyślałem jednak, że Soulfly potrzebuje błogosławieństwa ziemi.
Wszyscy mówili mi: „Oszalałeś? A co jeśli zniszczysz taśmy?”, powiedziałem im jednak: „Biorę to na siebie, musimy to zrobić. To na szczęście. Chcę, żeby historia tego albumu miała dobry początek”. Totalny odpał. Ross (Robinson, producent - przyp. red.) wariował, ponieważ obawiał się, że ucierpi na tym jakość nagrania. Ostatecznie powiedział mi jednak, że skoro tak czuję, decyzja należy do mnie. Choć zawinęliśmy je szczelnie przed zakopaniem, piach i tak się do nich dostał.
Wykopaliśmy je następnego dnia podczas fajnej ceremonii, której towarzyszyło sporo emocji. Gdy wszyscy stanęli z łopatami, powiedziałem: „Taśmy wracają z grobu!”.
Wysłaliśmy je potem do Andy’ego Wallace'a, który zajął się miksem. Już następnego dnia rano zadzwonił do nas ze swojego biura, mówiąc: „Czym, kurwa, utytłane są te taśmy?”. Drobinki ziemi dostały się do taśm, co, dzięki Bogu, nie naraziło na szwank ich jakości. Opowiedziałem mu historię o ich zakopaniu, co skwitował: „Hmm. Przyznam, że to dość oryginalne...”.
Poświęcony Bogu
Max Cavalera:
Ostatnią rzeczą, którą słychać na tym albumie jest śpiew candomblé, który zasugerowała moja matka jako sposób na wyrażenie mojej wdzięczności za jej duchowe przewodnictwo. Stąd też napis „Poświęcony Bogu” z tyłu okładki, z czym później miałem zresztą pewne kłopoty. Ludzie źle to zrozumieli albo zarzucali mi bycie religijnym fanatykiem, co nie miało kompletnie nic wspólnego z tym, co starałem się zrobić.
Wierzę, że Bóg pomógł mi przebrnąć przez ten trudny okres i w geście podziękowania wstawiłem tam ten napis. Wielu ludzi zastanawiało się jednak: „Ale o co mu chodzi z tym Bogiem?”. Mimo to nie zmieniłem swojego zdania na ten temat: to szczery wyraz wdzięczności wobec wyższych mocy, które otaczają mnie opieką i do dziś wstawiam to na swoich płytach.
Oko za oko
Max twierdzi, że „Eye For An Eye” może iść w szranki z każdym utworem Sepultury, o każdej porze dnia i nocy. Tekst do utworu był na początku zupełnie inny. Max, jak sam przyznaje, bardzo ostro potraktował w nim członków Sepultury:
(…) była w nim mowa o tym, jak ograbili mnie ze wszystkiego i pytanie, jak mogli mi to zrobić. Tekst zaczynał się słowami: „Ukradliście to, co stworzyłem / Zabawiając się moim losem / Uczciwość to nie gra...”. Cierpko, ale prawdziwie.
Zacząłem rozmawiać o tym z Rossem (Robinson, producent) i doszliśmy do wniosku, że brzmi to tak, jakbym nadal był na nich wściekły - bardzo nieprzyjemnie. Zapytał mnie: „Naprawdę chcesz mówić te wszystkie rzeczy o rodzonym bracie?”, po czym przekonał mnie do napisania nowego tekstu, co też uczyniłem. Nowy tekst mówi bardziej o tym, że trzeba w siebie wierzyć: „Jestem tym, co tworzę / Wierząc we własny los / Uczciwość moim imieniem”. Chodzi tu o to, że cokolwiek mi uczyniono, nie ma to na mnie wpływu, ponieważ wciąż w siebie wierzę. Jestem silny, więc przetrwam. (...)
Ten tekst jest lepszy od tamtych gorzkich słów wkurwienia, które pierwotnie napisałem do tego utworu.
„Soulfly”
Utwór „Soulfly” to akustyczna improwizacja, która odbyła się poza studiem. Kompozycja o tytule „Soulfly” opatrzona odpowiednim numerem znajduje się na każdej płycie zespołu.
Już wtedy postanowiłem, że każdy album Soulfly będzie mieć jedną melodyjną kompozycję o tytule tożsamym z nazwą zespołu, ukazując w ten sposób serce Soulfly. Z tego powodu utwór ten ma być zawsze łagodny, dziewiczy i czysty.
Soulfly i mundial
Utwór „Umbabarauma” był nieoficjalną piosenką na mundial 1998. We Francji, gdzie odbywały się mistrzostwa, wyprodukowano nawet specjalne piłki i koszulki Soulfly.
Skład
Max Cavalera:
Do stworzenia Soulfly potrzebowałem paru muzyków, o pogranie na basie poprosiłem więc naszego oświetleniowca z czasów Sepultury, Marcello Diasa. Facet był niesamowitym basistą i moim starym kumplem z Brazylii, stał się więc pierwszym człowiekiem, którego zwerbowałem.
Następny był Roy Mayorga, doskonały perkusista z Nowego Jorku, który grał w świetnej hardcore’owo-punkowej kapeli Nausea. Jego gra wysadziła mnie z kapci. Właśnie kogoś takiego szukałem - atomowego bębniarza, jak Iggor, który sprostałby numerom Sepultury. Znalazłem go w osobie Roya. W tym składzie, czyli ja, Marcello i Roy, zaczęliśmy grać próby i komponować materiał, a wszystko działo się w Phoenix.
Nadal potrzebowałem jednak drugiego gitarzysty. W '97 zaproszono mnie do Brazylii na jam session z Naęao Zumbi… (…) Ich gitarzysta, ten dzieciak Lucio Maia, był niesamowity. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Miałem świra na punkcie jego gry: improwizowałem z nimi kiedyś na jakimś festiwalu i bardzo się z nimi zaprzyjaźniłem. (…) Chciałem, żeby Lucio został moim gitarzystą, zadzwoniłem więc do niego i powiedziałem, że szykuję album, prosząc by wziął w nim udział. Podpalił się na całego i błyskawicznie zgodził się do nas dołączyć. (…)
Do nagrania bębnów zaprosiłem też dwu innych członków Naęao Zumbi, dobrze się rozumieliśmy, atmosfera była więc super. Zespół w połowie składał się z Brazylijczyków, czyli mnie, Marcello i wspomnianej dwójki, w Soulfly nie mogło więc zabraknąć wielu nawiązań do muzyki brazylijskiej.
Goście
W „Eye For An Eye” słychać członków Fear Factory: Burtona C. Bella, Dino Cazaresa i Christiana Olde Wolbersa. Któregoś dnia wpadli do studia, zapytałem ich więc, czy mieliby ochotę powydzierać się trochę w zdecydowanie obłąkanym stylu – mówi Max.
W utworze „Bleed”, opowiadającym o zamordowaniu Dany, mieliśmy wolny i ciężki fragment; Ross powiedział mi, że ma idealnego człowieka, który powinien w nim zarapować. Wyjaśniłem Fredowi, jak zginął Dana - podszedł do tego bardzo poważnie i to, co zrobił było fantastyczne.
„First Commandment”, kolejny dziki kawałek, przypadł Chino Moreno z Deftones. Źródłem inspiracji dla tej kompozycji były utwory „Firestarter” i „Breathe” The Prodigy, które w 1996 szalały na listach przebojów. My jednak zrezygnowaliśmy z elektroniki i wszystkie te dźwięki zagraliśmy sami. Ten numer również dotyczył Dany, Chino zaś wykonał równie świetną robotę.
Kolejnym gościem był Benji Webbe z Dub War, co było zanim jeszcze powołał do życia Skindred. (...) Benji pojawił się w utworze „Quilombo” oraz w potężnej, ośmiominutowej kompozycji „Prejudice”, będącej swego rodzaju improwizacyjnym eksperymentem.
Ściągnęliśmy też Mario Caldado, producenta Beastie Boys, który zajął się brzmieniem utworu „Umbabarauma”. Była to zabawna przeróbka starej kompozycji wykonywanej oryginalnie przez Jorge Ben Jora po portugalsku, więc śpiewając ją, czułem się bardzo komfortowo, a dodatkowo reszta chłopaków wspomagała mnie w budce wokalnej, dzięki czemu poczuliśmy się jak na piłkarskim stadionie. Miałem do niego zajebisty riff, do którego mogliśmy dołożyć ciężkie gitary i perkusję. Mario kapitalnie to wyprodukował.
Z perspektywy czasu
Max tak mówi o albumie „Soulfly” po latach:
Myślę, że sukces tego albumu tkwił w zawartej w nim mocy i emocjach płynących prosto z serca. Oraz szczerości. Do ludzi, którzy go słuchali, przemawiałem szczerze z głębi serca, prosząc by znów mnie przyjęli. Mnie, czyli Maksa, którego znali z Sepultury. (...)
Gdy dziś wracam do tego albumu, zauważam, jak wielkim eksperymentem było to całe przedsięwzięcie. (…) Obecna na nim muzyka wędruje w różne strony, co dobrze odzwierciedla mój stan emocjonalny podczas jego nagrywania. Mój świat wypełniało cierpienie. Straciłem najlepszego przyjaciela i zespół, który powołałem do życia jeszcze jako dzieciak. Ten ból musiał ujawnić się w muzyce, nie ma bowiem lepszego sposobu, żeby go wyrazić. (...)
Pierwsza płyta Soulfly pomogła mi zrozumieć, co chcę robić dalej. Żeby się odnaleźć, musisz się najpierw zatracić. I właśnie to zrobiłem na Soulfly, dzięki czemu album ten stał się punktem zwrotnym w całej mojej karierze. Drugiego takiego nigdy już nie będzie.
Cytaty pochodzą z książki „Max Cavalera. Moje krwawe korzenie. Autobiografia”, Kagra, 2013
Recenzje
Metal Hammer 6/98 (ocena: 5/5 - album miesiąca):
(...) To jest płyta roku. I nie mówcie mi o tym, że Slayer jeszcze nie wydał. Soulfly to jest zespół gości, którzy są prawdziwi jak smród na ulicach, jak łgarstwa polityków, jak kikuty drzew wyrąbanych z amazońskiej dżungli. A „Soulfly” to bardzo szczera płyta, może jedna z ostatnich szczerych; wiem, że to brzmi cholernie naiwnie i trąci banałem, ale takie jest pierwsze wrażenie po zetknięciu się z tą muzyką. Max jest inteligentnym ciziem i na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że wszyscy – bez względu na to, co nagrał – będą go porównywać z poprzednią kapelą. Przy pomocy kilku przytomnych facetów zrobił więc kontynuację „Roots”, dając do zrozumienia, że to on miał najwięcej do powiedzenia przy ustalaniu stylu Sepultury, nie tylko dlatego, że stał najbliżej mikrofonu. Poza tym wypiął się na wszystkich pismaków, którzy będą mu zarzucać zrzynanie z jednej strony czy zdradę z drugiej, on po prostu wciąż jest sobą.
Jako się rzekło - „Soulfly” to kontynuacja „Roots”. Naturalna konsekwencja albumu sprzed trzech lat, równie brutalna, brudna, wściekła i plemienna (cokolwiek by to miało znaczyć), a poza tym także dojrzalsza i bardziej urozmaicona. Czas, który upłynął od premiery „Korzeni”, sprawił, że także – po prostu – doskonalsza. Oto po raz pierwszy w karierze pana Cavalery starszego spotykamy się z luźnym, jak w Luizjanie, prawie pijackim, jamowaniem („Umbabarauma”) i rapowaniem w prawdziwie nowojorskim stylu połączonym z brazylijskimi rytmami („Bleed”). Są też eksperymenty z elementami ocierającymi się o grindcore („The Song Remains Insane” – pyyycha!!!) i – usiądźcie sobie – rasta reggae (ale w piosence, która nazywa się „Prejudice”, więc w imię walki z tytułowymi uprzedzeniami aż się prosiło, z kolei z nie do końca niespodziewanych niespodzianek mamy wokalizy i śpiew Bella z Fear Factory (niemalże nie do rozpoznania. Riffiady Dina (ciężkie...) i pojękiwania gościa do złudzenia przypominającego Carlinhosa Browna (nie do przeoczenia). Jak widać (dla szczęśliwców - jak słychać) - są i powody do podejrzeń o plagiat czy wtórność, ale - przede wszystkim - są powody do dumy, tym bardziej że wspomniani pomocnicy podstawowego składu Soulfly to czaderzy pierwszej wody (...)
(...) To jest płyta roku. I nie mówcie mi o tym, że Slayer jeszcze nie wydał. Soulfly to jest zespół gości, którzy są prawdziwi jak smród na ulicach, jak łgarstwa polityków, jak kikuty drzew wyrąbanych z amazońskiej dżungli. A „Soulfly” to bardzo szczera płyta, może jedna z ostatnich szczerych; wiem, że to brzmi cholernie naiwnie i trąci banałem, ale takie jest pierwsze wrażenie po zetknięciu się z tą muzyką. Max jest inteligentnym ciziem i na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że wszyscy – bez względu na to, co nagrał – będą go porównywać z poprzednią kapelą. Przy pomocy kilku przytomnych facetów zrobił więc kontynuację „Roots”, dając do zrozumienia, że to on miał najwięcej do powiedzenia przy ustalaniu stylu Sepultury, nie tylko dlatego, że stał najbliżej mikrofonu. Poza tym wypiął się na wszystkich pismaków, którzy będą mu zarzucać zrzynanie z jednej strony czy zdradę z drugiej, on po prostu wciąż jest sobą.
Jako się rzekło - „Soulfly” to kontynuacja „Roots”. Naturalna konsekwencja albumu sprzed trzech lat, równie brutalna, brudna, wściekła i plemienna (cokolwiek by to miało znaczyć), a poza tym także dojrzalsza i bardziej urozmaicona. Czas, który upłynął od premiery „Korzeni”, sprawił, że także – po prostu – doskonalsza. Oto po raz pierwszy w karierze pana Cavalery starszego spotykamy się z luźnym, jak w Luizjanie, prawie pijackim, jamowaniem („Umbabarauma”) i rapowaniem w prawdziwie nowojorskim stylu połączonym z brazylijskimi rytmami („Bleed”). Są też eksperymenty z elementami ocierającymi się o grindcore („The Song Remains Insane” – pyyycha!!!) i – usiądźcie sobie – rasta reggae (ale w piosence, która nazywa się „Prejudice”, więc w imię walki z tytułowymi uprzedzeniami aż się prosiło, z kolei z nie do końca niespodziewanych niespodzianek mamy wokalizy i śpiew Bella z Fear Factory (niemalże nie do rozpoznania. Riffiady Dina (ciężkie...) i pojękiwania gościa do złudzenia przypominającego Carlinhosa Browna (nie do przeoczenia). Jak widać (dla szczęśliwców - jak słychać) - są i powody do podejrzeń o plagiat czy wtórność, ale - przede wszystkim - są powody do dumy, tym bardziej że wspomniani pomocnicy podstawowego składu Soulfly to czaderzy pierwszej wody (...)
Całość jest nośna jak kilo Semtexu i śmiało może sobie rościć prawo do konkurowania z klasycznymi płytami Sepultury. Obciachu nie będzie.
ZZegler
Morbid Noizz 2/98 (ocena: 7/10):
Ritual Metal - tak chyba należałoby nazwać to, co stworzył Max Cavalera na debiutanckiej płycie swojego drugiego projektu (zespołu). (...)
I tak wszystko byłoby pięknie, gdyby nie... No właśnie gdyby nie fakt, że pan Cavalera niestety, ale jak dla mnie zbyt rażąco powiela sepulturowskie patenty tak dobrze znane np. z albumu „Roots”. Mamy tutaj utwory rytualne czy etniczne (jak kto woli) w stylu wcześniejszych „Kaiowas” lub „Itsari”, mamy również dużo agresji przypominającej takie kawałki jak począwszy od „Roots Bloody Roots”, „Cut Throat”, a skończywszy na „Born Stubborn” lub „Dictatorshit”. Ja w tej płycie nie widzę po prostu nic odkrywczego, co powaliłoby mnie z nóg. Dla wielu będzie to na pewno wielkie wydarzenie, no bo przecież „wielki Max wydaje nową płytę”, ale proszę was, spójrzcie na jego dokonanie nieco obiektywniej, a przekonacie się sami. (…)
…Nikt nie mówi, że ten album jest słaby – nie! Wręcz przeciwnie, kiepski to on nie jest, ale oryginalności tam tyle co rekinów w Bałtyku. Szczerze powiedziawszy, taka mogłaby być nowa płyta Sepultury i na pewno nikt nie posądziłby ich wtedy o zbytni eksperymentalizm. Owszem, są tam niezłe kawałki jak choćby otwierający „Eye for an Eye”, „The Song Remains Insane” czy „Tribe” i nikt temu nie przeczy. Ale co z tego, gdy z drugiej strony pokoju kumpel woła - „Hej, stary, skąd masz nową Sepulturę?!?”.
Bart
Brum nr 3/1998
Nie ukrywam, że płyta nowej grupy Maxa Cavalery przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Prawdę mówiąc jest to jeden z najlepszych metalowych albumów jakie słyszałem ostatnimi czasy. Materiał, co ciekawe, kontynuuje w głównym zrębie drogę zapoczątkowaną przez Sepulturę na „Roots”. Przy czym, o ile „Roots” było swego rodzaju kulturową zbitką – miejscami niespójną, zbyt silnie skontrastowaną i być może nie do końca przemyślaną pod względem dramaturgii całości, tak „Soulfly” jest formalnym arcydziełem. Ujednolicenie i spojenie formy zaowocowało właściwie całkowitą zmianą orientacji muzycznej. Soulfly jest moim zdaniem zespołem noise’owo/etnicznym, a w żadnym razie nie metalowym. Oczywiście energia, tempo i brzmienie usatysfakcjonują dotychczasowych fanów Cavalery. Soulfly jest jednak zespołem wykraczającym swoimi horyzontami daleko poza horyzonty dostępne kiedykolwiek Sepulturze.
WOW
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz