Overkill - "The Grinding Wheel" - recenzja

Overkill - "The Grinding Wheel" recenzja
Gatunek: thrash metal
Data premiery: 10.02.2017
Wydawca: Nuclear Blast
Pochodzenie: USA
wreckingcrew.com

Overkill to trochę taki thrashmetalowy Motorhead, nie tylko ze względu na nazwę kapeli wziętą od tytułu jednego z utworów Lemmy'ego i spółki. Amerykanie od ponad trzydziestu lat wydają płyty regularnie średnio co dwa lata, grają praktycznie w tym samym stylu (wprawdzie w latach 90. i na początku XXI wieku trochę zwolnili i wprowadzili więcej groove'u, ale nigdy nie oddalili się od korzeni tak bardzo jak w pewnym momencie zrobiły to Metallica, Megadeth, Anthrax, Kreator czy Testament). Co ważne, nie schodzą też poniżej pewnego poziomu i nawet tych słabszych dokonań wciąż słucha się całkiem przyjemnie. To wszystko sprawia, że zespół ma grupę wiernych fanów, ale kolejne produkcje raczej nie pozyskują im nowych zwolenników. Podobnie będzie pewnie z nowym, osiemnastym już krążkiem.

Już pierwsze dźwięki zapowiadają, że nie należy się spodziewać eksperymentów brzmieniowych. Czyste, ale nie wygładzone, a wręcz surowe brzmienie gitar i perkusji, charakterystyczny, wysunięty do przodu bas dodający ciężaru – tu nic się nie zmieniło. Głos Bobby'ego „Blitza” Ellswortha też się nie starzeje, jest w nim ta sama moc i zadziorność co 30 lat temu. Wszystkie te elementy składają się na charakterystyczny, niepowtarzalny sound Overkill. Za to pod względem muzycznym „The Grinding Wheel” jest bardziej zróżnicowany w porównaniu z trzema poprzednimi wydawnictwami. Tę różnorodność słychać już w pierwszym numerze. Rozbudowany, trwający siedem i pół minuty „Mean, Green, Killing Machine” w pierwszej połowie jest typowym overkillowym utworem utrzymanym w średnim tempie, potem następuje melodyjne przejście, a po nim kolejna część oparta na stonerowo-hardrockowym riffie. Rozpędza się tylko na moment w czasie solówki gitarowej. „Goddamn Trouble” to z kolei prosty, prawie punkowy kawałek, tyle że rozciągnięty niepotrzebnie do ponad sześciu minut. W „Our Finest Hour” mamy już typowo thrashową jazdę, jakiej sporo na ostatnich trzech płytach, i jak na razie to najciekawsza propozycja na „The Ginding Wheel”. W „Shine On” zaskakuje spokojny, ale lekko mroczny fragment z nieprzesterowaną gitarą i patetycznym, natchnionym wokalem – to coś nowego w twórczości grupy.


Tak jak Kreator na „Gods of Violence” wplótł powermetalowe melodie, tak Overkill w kilku utworach skłania się w stronę tradycyjnego heavy metalu. Początek „The Long Road” przypomina „The Ides of March” Iron Maiden, do tego jeszcze charakterystyczne dla Maidena „uooooo”, a w dalszej części gitarowe harmonie również kojarzące się z Dziewicą. „Let's All Go to Hades” mógłby nagrać Judas Priest, z kolei „Come Heavy” wyraźnie nawiązuje do Black Sabbath. Wszystko oczywiście zrobione w overkillowym stylu, ale ta trójka zaburza spójność albumu i chętniej widziałbym ją w roli bonusów. Najlepsze jednak przed nami.

„Red White and Blue” i następujący po nim „The Wheel” to powrót do thrashowych korzeni i jest to powrót w wielkim stylu. Te dwa numery, a także wspomniany „Our Finest Hour” udowadniają, że Amerykanom najlepiej wychodzi szybkie, wściekłe thrashowe łojenie. Ale nie tylko, bo zamykający krążek prawie ośmiominutowy tytułowy kawałek to również prawdziwy majstersztyk, a przy tym najbardziej progresywna kompozycja, złożona z czterech części, z których każda jest osobnym bytem. Utwór jest tak skonstruowany, że gdy jedna część się kończy, to w kolejnych nie ma już powrotu do wcześniejszych motywów – żadnych powtórzonych riffów czy refrenów (patent znany chociażby z utworu „Seventh Son of a Seventh Son” Iron Maiden). Pierwsza część jest dość wolna i ciężka, druga dla odmiany bardzo szybka i agresywna. Dalej mamy instrumentalny motyw grany na basie z rytmem wybijanym za pomocą hi-hatu i z delikatną gitara w tle (znowu kłania się Iron). W ostatniej najbardziej podniosłej części słyszymy dzwony i złowieszczy chóralny śpiew na tle ciężkiego, wolnego riffu. Iście epickie zwieńczenie całego albumu.


Gdyby cała płyta była taka jak trzy ostatnie kompozycje, to „The Grinding Wheel” byłby najlepszym dziełem Overkill od wielu lat. Trochę zabrakło pary i konsekwencji (słychać to zwłaszcza w środkowej części), ale i tak jest naprawdę nieźle. Zespół pokazał trzy rzeczy: że wciąż potrafi grać thrash metal najwyższej próby, że jest w stanie również zaskoczyć czymś mniej oczywistym i że najlepiej brzmi wtedy, gdy nie próbuje udawać innych kapel, bo kawałki, które ewidentnie nawiązują do klasyki heavy metalu, wypadają najsłabiej na tle całości. Po ostatnich bardzo udanych produkcjach Sepultury i Kreatora Overkill to kolejni weterani, którzy w tym roku zaprezentowali bardzo dobrą formę.


Podobne artykuły:

Kreator - "Gods of Volence" - recenzja

Sepultura - "Machine Messiah" – recenzja

Metallica - "Hardwired... To Self-Destruct" - recenzja


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz