Wydawca: AFM Reocrds
Gdy w 2011 roku Rhapsody of Fire ogłosił podział na dwa zespoły (gitarzysta, współzałożyciel i współkompozytor Luca Turilli wraz z drugim gitarzystą i basistą kontynuują działalność pod szyldem Luca Turilli’s Rhapsody), obawiałem się, że Alex Staropoli i Luca Turilli osobno nie będą już tak skuteczni. Moje przypuszczenia potwierdziły się, gdy obie kapele wydały swoje albumy. Turilli poszedł w klimaty, które nie do końca mi odpowiadają, ale i „Dark Wings of Steel”, pierwszej płyty Rhapsody of Fire nagranej bez Turillego, delikatnie mówiąc, nie zaliczam do udanych. Tym większe było moje zdumienie po usłyszeniu „Into the Legend”.
Zaczyna się od niepokojącego orkiestrowo-chóralnego intro "In Principio", kojarzącego się trochę ze ścieżkami dźwiękowymi do starych horrorów typu „Omen”. Potem mamy dwa szybkie, konkretne kawałki, przywodzące na myśl największe hity zespołu z „Emerald Sword” na czele, a dalej coś mniej oczywistego – wolny i ciężki „Winter’s Rain” z symfonicznym przerywnikiem w drugiej części. Z kolei „A Voice in the Cold Wind” to spotkanie metalowych muzyków ze średniowiecznymi minstrelami.
Jednym z najmocniejszych punktów tej zaskakująco równej płyty jest „Valley of Shadows” – bardzo intensywna kompozycja, w której nastrój zmienia się co chwilę. Operowe kobiece wokale przeplatają się z partiami chórów i śpiewem Fabio Lione. W drugiej części wraca temat z intro, co jeszcze bardziej potęguje soundtrackowy klimat, ale też przypomina, że mamy do czynienia z concept albumem.
Pozytywnie wrażenie robi również najspokojniejszy na płycie utwór „Shining Star”, który w przeciwieństwie do wcześniejszych ballad Rhapsody nie przegina ani z rzewnością, ani z patosem. W „Realms of Light” uwagę przykuwa dialog klawiszy i gitary. Alex Staropoli i Roby De Micheli grają naprzemiennie swoje solowe partie, by na koniec dojść do porozumienia i przemówić „jednym głosem”. „Rage of Darkness” to kolejny potencjalny hit w stylu dwóch pierwszych kawałków. Punkt kulminacyjny stanowi blisko 17-minutowa kompozycja „Kiss of Life”, choć, jak na taką długość, nie dzieje się tu zbyt wiele. Zespół miewał lepsze, bardziej epickie finały.
Zarówno pod względem struktury poszczególnych utworów, jak i sposobu rozmieszczenia ich na albumie, „Into the Legend” wyraźnie nawiązuje do najlepszego okresu w twórczości grupy, która wtedy jeszcze zwała się po prostu Rhapsody, czyli krążków „Symphony of Enchanted Lands”, „Dawn of Victory” i „Power of the Dragonflame”. Dobrze jest od czasu do czasu poeksperymentować i próby odświeżenia formuły miały miejsce w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Jednak gdy zespół za bardzo przechylał środek ciężkości w stronę muzyki symfoniczno-filmowej na niekorzyść metalu, to męczył nadmiarem patosu, a gdy zdarzyło mu się stworzyć prostszy, lżejszy numer, to paradoksalnie był on mniej chwytliwy niż powermetalowe hymny z wcześniejszego okresu. Tym razem wszystko jest na swoim miejscu i w odpowiednich proporcjach – Rhapsody to przede wszystkim zespół metalowy i na „Into the Legend” wyraźnie to słychać. Jest moc i energia, której brakowało od dawna. Okazuje się, że formuła wypracowana na początku sprawdza się najlepiej, a powrót do niej po latach cieszy jeszcze bardziej. Co więcej, tym razem w ogóle nie słychać braku Turillego. Alex Staropoli z kompozytorskiego zadania wywiązał się znakomicie, a gitarzysta Roby De Micheli wymiata wirtuozerskie solówki w neoklasycznym stylu nie gorzej niż sam Luca.
To zrozumiałe, że taka muzyka nie robi już tak piorunującego wrażenia jak 15 lat temu, ale wciąż słucha się jej świetnie. Fani klasycznego Rhapsody będą usatysfakcjonowani. Kto szuka innowacji, temu być może bardziej spodoba się ostatnia propozycja Luca Turilli’s Rhapsody. Ja na razie zostaję przy Rhapsody of Fire.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz