Wydawca: Roadrunner Records
www.dreamtheater.net/theastonishing
Dream Theater przekroczył kolejną granicę. Nie jest to co prawda pierwszy album koncepcyjny, ani też pierwsza podwójna płyta w historii grupy, ale takiej dawki muzyki (34 kawałki trwające w sumie ponad dwie godziny) jeszcze nie było. Nie ilość jest jednak najważniejszą różnicą, lecz nowe podejście do komponowania. Tym razem utwory oscylują zazwyczaj wokół czterech-pięciu minut, czyli niewiele jak na ten zespół. Pamiętać jednak należy, że jest to koncept, więc poszczególne numery są ze sobą w pewnym sensie połączone (przynajmniej w warstwie tekstowej). Nie tworzą one wprawdzie jednej kompozycji, tak jak to było w przypadku „Six Degrees of Inner Turbulence”, która była po prostu 45-minutową suitą podzieloną na osiem ścieżek, ale nie są też tak niezależnymi bytami jak na „Metropolis part 2: Scenes from a Memory”. Problem w tym, że tym razem całość trudno łyknąć naraz, bo nie każdy ma akurat wolne dwie godziny. Trzeba więc „The Astonishing” dawkować sobie partiami, jak książkę.
„The Astonishing” to rock opera. Dream Theater zabiera nas w przyszłość, do roku 2285, do rzeczywistości, w której muzykę tworzą i wykonują wyłącznie maszyny. Czy to jednak tak odległa i nierealna wizja? Czy pewnych symptomów takiego stanu rzeczy nie można dostrzec już dziś, w czasach gdy piosenki, robione na komputerach (co prawda jeszcze przez ludzi), brzmią niemal identycznie i nie ma w nich krztyny indywidualizmu (nie mówiąc już o artyzmie), a zmarli artyści występują jako hologramy? Dzisiejsze popowe piosenki bardziej niż kiedykolwiek obliczone są na szybki zysk, bo równie szybko o nich zapominamy – po pierwsze dlatego, że są na ogół słabe (nie bez powodu w różnych rozgłośniach radiowych obok nowości usłyszymy prędzej coś z lat 80. niż hit sprzed roku), po drugie – bo jesteśmy stale zalewani masą nowych dźwięków. Zresztą co tam pop, przecież nawet w metalu nie słychać już tej pasji co kiedyś, w większości muzyka jest odtwórcza, generyczna i zachowawcza, robiona jakby według ustalonego wzoru. Z drugiej strony, muzyka nie odgrywa dziś tak ważnej roli w życiu ludzi jak jeszcze 20 lat temu. Kluczowe są słowa w utworze „The Gift of Music”: „People just don’t have the time for music anymore and noone seems to care”. I jakby na przekór takiemu stanowi rzeczy muzycy Dream Theater zmuszają nas, żebyśmy poświęcili im aż dwie godziny swojego cennego czasu. Od zawsze byli właśnie taki rebeliantami, którzy sprzeciwiali się traktowaniu muzyki wyłącznie jako produkt i wychodzili poza schematy. Teraz robią kolejny krok.
Już za sam pomysł i odwagę należy się ogromny plus. Kolejny za staranne wykonanie. Album nagrano z towarzyszeniem orkiestry i chóru, co pozwoliło wprowadzić wiele różnych smaczków, których w muzyce DT jeszcze nie było. Wszystko brzmi znakomicie, ale to w zasadzie norma w przypadku tego zespołu – oni nie nagrywają źle brzmiących płyt. Pochwalić należy też całą oprawę graficzną na czele ze specjalną stroną internetową, na której znajdziemy wizerunki bohaterów tej opowieści, mapy i szczegółowe streszczenie fabuły z podziałem na utwory.
I wszystko by było perfekcyjne, gdyby nie jedna, ale za to najważniejsza rzecz. Muzyka. Trudno przebrnąć przez całość nie tylko ze względu na czas trwania, ale przede wszystkim dlatego, że „The Astonishing” to album bardzo stonowany, bez tego szaleństwa i nieoczekiwanych zwrotów akcji, jakie pamiętamy z poprzednich produkcji. Od ósmego kawałka zaczynają przeważać ballady i średnie tempa. Jeśli robi się ostrzej, to zazwyczaj tylko na moment, bo za chwilę tempo zwalnia, pojawia się fortepian, smyczki i delikatny głos Jamesa LaBrie. Owszem, wszystko to bardzo ładne, ale słysząc kolejną kojącą balladę, w pewnym momencie ma się dość, bo robi się po prostu monotonnie. Spokojne kompozycje mają to do siebie, że najlepiej brzmią jako przerywniki pomiędzy szybkimi numerami. Tutaj jest dokładnie odwrotnie (metalowych utworów – takich od początku do końca – jest tylko kilka) i już w połowie można się czuć znudzonym. I to kolejny powód, dla którego lepiej dawkować sobie „The Astonishing” porcjami.
Da się odczuć pozorny dysonans między warstwą dźwiękową a słowną. Słuchając muzyki, można odnieść wrażenie (poza kilkoma krótkimi przerywnikami), że akcja rozgrywa się w przeszłości a nie w przyszłości. Ale świat tu opisany to nie nowoczesność, jaką wyobrażamy sobie na podstawie filmów science fiction, a powrót do feudalizmu i rządów cesarza. Stąd zamiast futurystycznych dźwięków mamy chwilami muzyczne odniesienia do średniowiecza.
Jednak na pierwszym planie przez większość czasu nie są instrumentaliści, tylko James LaBrie. Muzyka, choć zrobiona z dużym rozmachem, stanowi zazwyczaj tylko tło dla opowieści snutej przez wokalistę, wspieranego niekiedy przez chór. Popisy solowe są tym razem zredukowane do minimum. Wyjątek stanowią dwa najdłuższe utwory: „A New Beginning” i „Moment of Betrayal” – tu wreszcie muzycy dochodzą do głosu i mamy typowy, zakręcony Dream Theater, za którym tęsknimy przez większość czasu. Ożywienie przychodzi również dzięki „The Path That Divides” i „The Walking Shadow”. Warto też zwrócić uwagę na „Dystopian Overture” – instrumentalny wstęp, który zawiera najważniejsze tematy muzyczne z całego albumu.
„The Astonishing” to próba stworzenia czegoś w rodzaju własnego „The Wall”. Problem w tym, że w przeciwieństwie do słynnego klasyka Pink Floyd, Dream Theater nie potrafi przez cały czas utrzymać uwagi słuchacza na tym samym poziomie, zwłaszcza że prawie połowa utworów to kołysanki. Szkoda, bo większość z nich to bardzo dobre kompozycje, które razem niestety zlewają się w jedną masę. Odbiór byłby lepszy, gdyby album był krótszy i może gdyby zaangażowano, chociaż w kilku kawałkach, drugiego wokalistę albo wokalistkę – tak dla urozmaicenia. „The Astonishing” to produkcja bardzo wymagająca i na pewno trzeba z nią dłużej poobcować (warto!), choćby po to, żeby wybrać swoje ulubione fragmenty i stworzyć sobie swój własny idealny zestaw.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz