Data premiery: 21 sierpnia 2015
Wydawca: Reprise Records
Gdy w 2000 roku usłyszałem „The Sickness”, byłem pod dużym wrażeniem. Królował wtedy nu metal, którego nie darzyłem sympatią, a debiutancki krążek Disturbed wpisywał się w tę stylistykę, jednak oferował coś nowego, świeżego, a jednocześnie był bardziej zbliżony do tradycyjnego metalu w porównaniu np. do Korna czy Limp Bizkit. Później bywało różnie, ale żaden album, ani komercyjnie, ani artystycznie, nie zdołał pobić debiutu. I nic nie wskazuje na to, by miało to kiedykolwiek nastąpić.
Wydawca: Reprise Records
Gdy w 2000 roku usłyszałem „The Sickness”, byłem pod dużym wrażeniem. Królował wtedy nu metal, którego nie darzyłem sympatią, a debiutancki krążek Disturbed wpisywał się w tę stylistykę, jednak oferował coś nowego, świeżego, a jednocześnie był bardziej zbliżony do tradycyjnego metalu w porównaniu np. do Korna czy Limp Bizkit. Później bywało różnie, ale żaden album, ani komercyjnie, ani artystycznie, nie zdołał pobić debiutu. I nic nie wskazuje na to, by miało to kiedykolwiek nastąpić.
Po wydaniu „Asylum” Amerykanie zawiesili działalność, a wokalista David Draiman jako jeden z powodów, choć nie wprost, podawał spadek sprzedaży płyt. To prawda, ludzie nie kupują już albumów tak chętnie jak kiedyś, ale w przypadku Disturbed pojawia się też inna kwestia – ile razy można kupować tę samą płytę? Debiut zdefiniował styl grupy, a kolejne krążki były tylko jego kolejnymi wersjami. Chociaż słuchając „Immortalized”, mam wrażenie, że oni nie nagrywają ciągle tego samego albumu, a ten sam utwór.
„Immortalized” nie zaskakuje niczym. Słucha się tego wprawdzie dość przyjemnie, bo nie można mówić o obniżeniu poziomu, jednak ograne patenty, podobne tempo i struktura poszczególnych utworów sprawiają, że zapominam o nich zaraz po przesłuchaniu. To pierwsza płyta Disturbed, na której nie jestem w stanie wskazać ani jednego ulubionego kawałka. Jedynym numerem, który odbiega od schematu, jest „Sound of Silence”, cover Simona & Garlfunkera.
Draiman nie sili się, żeby czasami zaśpiewać inaczej, mimo że umiejętności i charyzmy trudno mu odmówić. Zresztą pozostałym muzykom, jak i samej produkcji również nie można nic zarzucić pod względem technicznym. Tym bardziej szkoda i tym bardziej można mieć pretensje do zespołu, że nie próbuje nawet na krok wyjść poza swoją bardzo ciasną strefę komfortu. Gdyby jeszcze było tu to co w Disturbed najlepsze. Niestety, brakuje przede wszystkim dynamiki i tego charakterystycznego pazura. Już wcześniej można się było przekonać, że gdy Disturbed gra agresywniej i mocniej, to brzmi o wiele lepiej i paradoksalnie bardziej przebojowo, niż gdy próbuje być melodyjny, bo wtedy robi się nijaki.
Draiman nie sili się, żeby czasami zaśpiewać inaczej, mimo że umiejętności i charyzmy trudno mu odmówić. Zresztą pozostałym muzykom, jak i samej produkcji również nie można nic zarzucić pod względem technicznym. Tym bardziej szkoda i tym bardziej można mieć pretensje do zespołu, że nie próbuje nawet na krok wyjść poza swoją bardzo ciasną strefę komfortu. Gdyby jeszcze było tu to co w Disturbed najlepsze. Niestety, brakuje przede wszystkim dynamiki i tego charakterystycznego pazura. Już wcześniej można się było przekonać, że gdy Disturbed gra agresywniej i mocniej, to brzmi o wiele lepiej i paradoksalnie bardziej przebojowo, niż gdy próbuje być melodyjny, bo wtedy robi się nijaki.
5-letnia przerwa wydawnicza nie sprawiła, że zespół dojrzał, zmienił swoje podejście do komponowania. Wręcz przeciwnie, nagrał najbardziej zachowawczy i najmniej zróżnicowany album w swojej karierze. Kto oczekiwał jakiegoś powiewu świeżości, nowych pomysłów, jakiegokolwiek rozwoju, ten będzie zawiedziony. Przerwa mogła wyjść na dobre tylko zagorzałym fanom, którzy stali się bardziej wygłodniali, dzięki czemu prawdopodobnie łykną „Immortalized” bez marudzenia. Tym bardziej, że otrzymali dokładnie taką muzykę, jakiej się spodziewali. I nic ponadto. Można zapytać: czy jest coś złego w tym, że kapela ma swój styl? Niby nie, ale żeby się go trzymać i żeby nie zrobiło się to nudne, trzeba uczynić z niego markę, klasę samą w sobie – tak jak to zrobili Iron Maiden, Slayer czy AC/DC. Disturbed do nich daleko. Dlatego ciągle aktualny pozostaje poniższy filmik.
Gościu, głupoty piszesz... Każda kapela ma swój oryginalny styl i go się powinna trzymać, gdyby kapela grała w 10-ciu różnych stylach i na "inną nóżkę" To nikt by tego nie słuchał. Mam ochotę na pazur włączam sobie Disturbed czy inny heavy metalowy band, mam ochotę na kołysankę to odpalam Blunta. To jest proste i logiczne.
OdpowiedzUsuńNie, nie ma nic logicznego w Twojej wypowiedzi. Własny styl nie oznacza kurczowego trzymania się ogranych patentów, własny styl również można rozwijać, ulepszać, wzbogacać. To się nazywa rozwój. Nie krytykuję zespołu za to, że ma swój styl, tylko za to, że ewidentnie nie próbuje wyjść nawet na krok poza to, co już zrobił, mimo że ma potencjał. Co szkodzi zagrać przez chwilę w innym tempie, poeksperymentować trochę z brzmieniem czy wokalem, po prostu pokazać coś nowego? Przecież wcale nie musi to od razu oznaczać zmiany stylu. A jak już się bardzo chce grać cały czas to samo, to trzeba to robić przynajmniej tak samo dobrze, jeśli nie lepiej, a ta płyta niestety nie dorównuje swoim poprzedniczkom.
OdpowiedzUsuńA tutaj inna i całkowicie sprzeczna recenzja tego samego albumu:
OdpowiedzUsuńhttp://www.terazrock.pl/recenzje/czytaj/Disturbed-Immortalized-.html
Wniosek - nie wierzyć recenzentom, lecz posłuchać samemu :-)
Nie to ładne co ładne, ale co się komu podoba :-).
Dokładnie tak - recenzja zawsze jest przynajmniej do pewnego stopnia subiektywna, to nie sucha informacja, tylko wyrażenie opinii.
OdpowiedzUsuń