Percivale zrobiły się ostatnio niezwykle płodne. Najnowszy album, „Mniejsze zło”, wypuścili niespełna dwa lata po „Svantevicie” (na którego trzeba było czekać aż cztery lata), a w międzyczasie ukazały się jeszcze dwie płyty folkowego wcielenia grupy (studyjna i koncertowa), nie licząc składanki wydanej z okazji premiery „Wiedźmina”. Sam zespół reklamuje swoje nowe dzieło jako „pierwszy polski album folk-metalowy odwołujący się tak gruntownie do rodzimej, polskiej kultury ludowej”. Prawda to czy jeno chwyt reklamowy? Obaczmy.
Słowa utworów zostały oparte na starych legendach i przypowieściach i okraszone ludowymi tekstami spisanymi przez Oskara Kolberga. Pod tym względem „Mniejsze zło” sięga rzeczywiście nieco głębiej do polskiego folkloru. Ale nie tylko polskiego, bo mamy tu też ukraińskie „Oj tam na mori” czy białoruską „Medunicę”. W warstwie muzycznej również znajdziemy tu więcej folku niż na poprzedniej płycie, ale jeśli ktoś spodziewał się czegoś w stylu „Reakcji pogańskiej”, to będzie rozczarowany. Tamten krążek zachowywał idealne proporcje między folkiem a metalem, tutaj w dalszym ciągu przeważa metal i to nawet w ostrzejszej odmianie niż na „Svantevicie”. Najbardziej wyrazistym i dosłownym nawiązaniem do klasyki ciężkiego grania jest początek „Miodunki”, bardzo przypominający wstęp do „Seasons in the Abyss” Slayera. Poza tym więcej tu odniesień do death i black metalu niż thrashu (głównie ze względu na wokale).
Nowy album jest z jednej strony mroczniejszy od swoich poprzedników, a z drugiej bardziej progresywny. Najdłuższa na płycie, 8-minutowa „Dzierzba” zaczyna się jak ballada i przez pierwsze prawie cztery minuty jest kompozycją instrumentalną – dopiero po tym czasie pojawia się wokal. Progresywne elementy usłyszeć można również w „Nilfgaard” (nowej wersji utworu, który znalazł się na płycie "Tutmesz-Tekal") oraz najspokojniejszym i najbardziej klimatycznym kawałku w zestawie, czyli w „Zmorze”. Całość wieńczy „Cantara” – cover Dead Can Dance, może mało folkowy, a już na pewno nie słowiański, a jednak w percivalowej aranżacji całkiem nieźle się tu wpasował. Nie można tego niestety powiedzieć o numerze „Martwe zło”, częściowo opartym na "Żyn Czyn Czyn" również z "Tutmesz-Tekal" – rapowane wstawki są zbyt współczesne (zarówno przez intonację, jak i niepotrzebne wulgaryzmy i slangowe określenia) i psują klimat albumu. Wprawdzie jest to rap bardziej hardcore’owy niż hiphopowy, ale drażni niesamowicie. A myślałem, że po przygodach z Donatanem Percival ma dość tego gatunku.
W kwestii produkcji zarzut jest taki sam jak w przypadku „Svantevita” – za słabo wyeksponowane wokale (z wyjątkiem "Oj tam na mori"). Zbyt mocne wysunięcie do przodu gitary i innych instrumentów kosztem głosu sprawia, że nie tylko trudno zrozumieć słowa, ale również ludowe motywy tracą sporo ze swego oryginalnego charakteru. A przecież stare ludowe pieśni pierwotnie składały się tylko ze śpiewu.
Zdecydowanie większą rolę niż dotychczas odgrywa Christina Bogdanova, której growling kojarzy się raz z Danim z Cradle of Filth, raz z Maszą z Arkony. Na poprzedniej płycie prawie nie było jej słychać, teraz zdecydowanie dominuje. Więcej niż zazwyczaj wokalnie udziela się też Katarzyna Bromirska. Za to najmniej solowych partii przypadło tym razem Joannie Lacher, która do tej pory była przecież główną wokalistką. Joanna nie jest już również basistką – w tej roli zastąpił ją Marcin Frąckowiak, nowy nabytek w zespole. Ale, jak wspominałem, Percival płodny się zrobił, to i rozmnażać się zaczął.
Trudno mi jednoznacznie ocenić ten album. Nie sposób nie docenić ciekawych, nieszablonowych rozwiązań. Słychać, że zespół się rozwija, nikogo nie próbuje naśladować i za każdym razem zaskakuje czymś nowym. Jest też jedynym polskim zespołem, który nie musi mieć kompleksów wobec zagranicznych przedstawicieli nurtu folk metal. W kraju w dalszym ciągu jest daleko przed konkurencją, jeśli w ogóle można mówić o jakiejkolwiek konkurencji, bo polski folk metal jest jeszcze w powijakach, a nieliczne kapele z tego gatunku rzadko tak naprawdę inspirują się polskim czy szerzej: słowiańskim folklorem (nie licząc Żywiołaka, ale powiedzmy, że oni grają jednak trochę inną muzykę).
Ja jednak do płynących zewsząd „ochów” i „achów” dorzucę małe „ech”, bo czegoś mi tu jednak zabrakło. Płyta jest bardzo równa – to dobrze i źle zarazem. Dobrze, bo właściwie nie ma na niej złych utworów i niemalże od początku do końca słucha się jej równie przyjemnie (poza wspomnianym już irytującym „Martwym złem”), a źle, bo nie ma tu też kompozycji, która jakoś by się wybijała i zapadła w pamięć na dłużej czy po prostu była potencjalnym koncertowym hitem. Co nie znaczy, że nie znajdziemy tu fragmentów, które wręcz urzekają. Są i to prawie w każdym utworze, ale to właśnie tylko fragmenty. Lepiej wypadają te bardziej folkowe momenty (których najwięcej jest w „Oberku”, „Oj tam na mori”, „Żmiju i dziewczynie” i „Zmorze”), słabiej te stricte metalowe. Generalnie za dużo tu growli (po co robić kolejną Arkonę?), nacisk został położony bardziej na ciężar niż na energię, melodię i rytmiczność (elementy niezbędne zarówno w metalu, jak i w folku), a folkowe partie często pełnią jedynie funkcję wstawek (jak np. refren „Miodunki”).
Reasumując, „Mniejsze zło” nie ma ani folkowej chwytliwości „Reakcji pogańskiej”, ani heavymetalowej energii „Svantevita”, ma za to coś, czego nie mają jego poprzednicy – mroczny, zimny nastrój i progresywne zacięcie. Gdyby tak odpowiednio wyważyć te wszystkie nowe i stare elementy i zmienić proporcje w wokalach na korzyść czystego śpiewu, byłoby idealnie. A tak jest „tylko” dobrze, a momentami bardzo dobrze. Może następnym razem?
Podobne artykuły:
Percival Schuttenbach - "Strzyga" - recenzjaPercival Schuttenbach - "Svantevit" - recenzja
Arkona, Percival Schuttenbach i inni - relacja z koncertu, Wrocław, Alibi, 23.04.2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz