Nie będziemy się zastanawiać, czy w 2014 lepszą płytę nagrał Behemoth czy Vader, Mastodon czy Opeth, Machine Head czy Slipknot, Eluveitie czy Arkona. Są bowiem inne, równie dobre albumy, których nie znajdziesz w innych podsumowaniach i prawdopodobnie jeszcze ich nie słyszałeś/słyszałaś (chyba że regularnie zaglądasz na Rozwalwzmacniacz.pl). W większości są to płyty młodych kapel, często debiutantów, co bardzo cieszy, bo świadczy o tym, że ciężkie granie ma się całkiem nieźle. Wreszcie mamy trochę świeżej krwi. Czas najwyższy, żeby nadrobić zaległości i poznać trochę dobrej muzyki.
Kill or Cure - Kill or Cure
Co powstanie ze skrzyżowania Disturbed z Machine Head? Odpowiedź: zespół Kill or Cure. Chociaż gdyby to rzeczywiście była jedynie kopia tych dwóch kapel, ta płyta z pewnością nie znalazłaby się w tym podsumowaniu. Faktem jest jednak, że takie porównania są przede wszystkim zasługą wokalisty, który momentami przybiera manierę Davida Draimana, innym razem Roba Flynna. Album "Kill or Cure" dorównuje najlepszym dokonaniom wspomnianych grup pod każdym względem - kompozycyjnym, wykonawczym, produkcyjnym. A zaznaczam, że jest to debiut! Dość powiedzieć, że całkiem udany cover "From Paris to Berlin" popowej formacji Infernal jest najsłabszym utworem na płycie. Płyta "Kill or Cure" ukazała się w styczniu i już wtedy wiedziałem, że to może być najlepszy debiut 2014 roku. I tak też się stało, choć Decivilize był poważnym konkurentem do tego miana (czytaj niżej). Jeśli nadal będą tak grali, to bardzo się zdziwię, jeżeli za parę lat nie znajdą się w czołówce metalowych zespołów.
Decivilize - Decivilize
Drugi najlepszy debiut 2014. Ostre jak Pantera, melodyjne jak Rob Zombie, a nad tym wszystkim unosi się z lekka apokaliptyczny klimat Fear Factory. Panowie z Decivilize stworzyli istną mieszankę wybuchową, idealne wyważając proporcje między agresją i melodią. Jedyne, do czego się mogę doczepić, to kiepska produkcja. Bębny trochę przytłumione, gitary też można było wysunąć bardziej do przodu - wszystko mogłoby brzmieć ciężej, intensywniej, potężniej, bo ta muzyka tego wymaga. Ale zespół nie ma podpisanego kontraktu (pewnie dlatego nie jest jeszcze o nich tak głośno, jak na to zasługują), więc płytę wydał własnym sumptem i może zabrakło kasy na dobry mastering.
Electric Citizen - Sateen
Debiutanci zdecydowanie rządzili w 2014. Choć w przypadku płyty "Sateen" amerykańskiej grupy Electric Citizen wcale nie słychać, że to debiut, bo brzmi, jakby powstała w latach 70. Powiem więcej: momentami brzmi tak, jakby to był jakiś niewydany album Black Sabbath z lat 70. z tą różnicą, że zamiast Ozzy'ego za mikrofonem stoi kobieta - niejaka Laura Dolan, której sposób śpiewania dodatkowo potęguje psychodeliczny klimat. Do tego gdzieniegdzie hammondy i akustyczna gitara w tle. A image muzyków również sugeruje, że jakimś sposobem przenieśli się z tamtej ery do naszych czasów, jakby wiedzieli, że dziś, w dobie cyfryzacji muzyki i dopieszczania w studiu każdego dźwięku, ciągle brakuje takiego szczerego, prostego grania. Wszyscy zachwycają się Blues Pills, nie wiedząc o istnieniu Electric Citizen.
Persuader - The Fiction Maze
Ponad siedem lat kazali nam czekać Szwedzi na nowy, czwarty album. Ci, którzy nie znają tego zespołu, a lubią Blind Guardian, koniecznie powinni zaznajomić się z Persuaderem. Jens Carlsson śpiewa, jakby połknął Hansiego Kurscha - jego wokal momentami do złudzenia przypomina wokalistę Blind Guardian. Muzyczne podobieństwa również można wyłapać, chociaż mniej tu Tolkiena, a więcej metalu. I słucha się tego lepiej niż ostatnich wydawnictw BG.
Hatriot - Dawn of the New Centurion
Hatriot to, można powiedzieć, rodzinna kapela wokalisty Steve'a "Zetro" Souzy, znanego z Exodus. Sekcję rytmiczną tworzą bowiem jego dwaj synowie. Drugi album grupy, "Dawn of the New Centurion", ukazał się, zanim Zetro ponownie dołączył do Exodus. I jak dla mnie ten krążek przebija nową (wydaną również w 2014) płytę jego macierzystego zespołu. Brzmi klasycznie jak w albumy z lat 80., a jednocześnie świeżo jak przystało na XXI wiek. Co tu dużo gadać - thrash metal najwyższej próby.
Infected Rain - Embrace Eternity
Pochodzą z Mołdawii, ale grają bardzo po amerykańsku. 10 lat temu ich muzykę zakwalifikowano by do nu metalu, dziś dla takich dźwięków używa się częściej określeń groove metal, tudzież metalcore, a w tym przypadku można jeszcze mówić o rocku. Niby nic nadzwyczajnego, takich kapel jest teraz masa, ale Infected Rain wyróżnia się dzięki wokalistce. Prawdopodobnie gdyby za mikrofonem stał facet, nie zwróciłbym na nich uwagi, bo nie gustuję raczej w tego typu graniu. I nie chodzi o względy wizualne, bo z muzyką zapoznałem się tradycyjnie, czyli jedynie za sprawą zmysłu słuchu. Po prostu dziewczyna o imieniu Lena to wokalna petarda. Potrafi zaśpiewać łagodnie i w tych spokojniejszych partiach przypomina trochę Sandrę Nasic z Guano Apes, ale potrafi krzyczeć i growlować, a ja growling kobiecy przedkładam nad męski. No i dzięki temu, że sama wciela się raz w piękną, raz w bestię, nie jest potrzebny drugi, męski wokal. Muzycznie również bardzo przyjemnie - energetycznie, z wykopem, ale też niezwykle melodyjnie. Taka ciągła huśtawka nastrojów i przechodzenie od delikatnego śpiewu w krzyk lub growl ani przez chwilę nie pozwala się nudzić.
Ruyan - Лебедь Белая (Lebed belaya)
Ruyan gra coraz bardziej popularny ostatnio fok/pagan metal. A że pochodzą z Rosji, a za mikrofonem stoi pani, która oprócz czystego śpiewu również growluje, skojarzenia z Arkoną są nieuniknione. Jednak mimo że, podobnie jak ich sławniejsi rodacy, łączą elementy folku z ekstremalnym metalem, ich muzyka jest bardziej klimatyczna, więcej tu wolnych momentów idących w stronę doom metalu. Z kolei utwór "Дружина", do którego nakręcono teledysk, kojarzyć się może z innym rosyjskim zespołem - Grai (zresztą i Ruyan, i Grai pochodzą z Tatarstanu). Tak czy inaczej pozycja godna uwagi zarówno dla fanów Arkony, jak i Grai.
Infinite Tales - Generation of the Last
Melodyjny modern death metal z Ukrainy na dwa głosy - żeński i męski. Ona melodyjna, on deathowy, ona śpiewa, on ryczy. Na poprzednim, debiutanckim albumie można było jeszcze usłyszeć elementy metalu gotyckiego. Drugi album, "Generation of the Last", jest o wiele szybszy i intensywniejszy, wokalistka przestała zawodzić i po gotyku praktycznie nie ma śladu. I dobrze, bo muzyka tylko na tym zyskała. Gdyby w zespole był tylko jeden wokalista, nie byłoby to nic specjalnego, bo ani śpiew, ani growling się specjalnie nie wyróżniają. A w warstwie muzycznej też nie ma sensacji. Ale to właśnie połączenie wokali stanowi o sile muzyki Infinite Tales. Sporo jest zespołów grających gotycki metal, korzystających z takiego rozwiązania, ale w death metalu to coś świeżego.
Sydonia - Reality Kicks
Australijska odpowiedź na Anathemę? W pewnym sensie tak, chociaż znacznie więcej tu mocnego grania, od którego Anglicy już dawno odeszli. Coś pomiędzy rockiem progresywnym a alternatywnym metalem. Dzięki temu nie jest aż tak melancholijnie i smutno, ale natężenie emocji podobne. W każdym razie fani Anathemy powinni się zapoznać z Sydonią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz