To chyba najbardziej oczekiwany metalowy album tego roku. Nic dziwnego, bo chociaż Black Sabbath z Ozzym na wokalu reaktywował się już wcześniej na serie koncertów, to jest to pierwsza od 35 lat płyta studyjna nagrana w klasycznym składzie. No, prawie klasycznym, bo za perkusją zamiast Billa Warda zasiadł Brad Wilk, znany z Rage Against The Machine i Audioslave.
Długie kompozycje, walcowate, posępne riffy, zmiany tempa i nastroju oraz mocno wyczuwalne bluesowe korzenie – znajdziemy tu wszystko to, czym przed laty zasłynął Black Sabbath. Od samego początku Tony Iommi funduje nam zabawę w skojarzenia. "End of the Beginning" to taka alternatywna wersja "Black Sabbath", "God is Dead" w końcówce mocno przypomina "Hole in the Sky", "Zeitgeist" brzmi jak druga część "Planet Caravan", a ostatni utwór, "Dear Father" kończy się tak, jak zaczyna się debiutancki album – odgłosami burzy i dzwonów. Aż korci, żeby po przesłuchaniu "13" puścić sobie "Black Sabbath". Może taka była idea – może nie chodziło o zrobienie kontynuacji pierwszej płyty, ale raczej stworzenie wrażenia, że to "13" jest pierwszym albumem, czymś w rodzaju preludium, zapowiedzi tego, co można usłyszeć na kolejnych krążkach. Taki prequel po prostu. Bo trudno tu mówić o rozwinięciu wątków z lat 70. – to raczej stary Sabbath w pigułce, chociaż hitów na miarę "Paranoid", "Iron Man" czy "N.I.B." próżno tu szukać.
Samej muzyki słucha się świetnie, bo Iommi to mistrz riffów. Gorzej z wokalem - śpiew Osbourne’a jest strasznie monotonny, chwilami wręcz nużący. Szkoda, bo na ostatniej solowej płycie "Scream" Ozzy był w całkiem dobrej formie. Tutaj sprawia wrażenie zmęczonego. Osobna sprawa to produkcja – dobrze brzmi tu tylko bas, perkusja jest za bardzo skompresowana ("wojna głośności" trwa w najlepsze), a gitara gra na pół gwizdka.
"13" można pod pewnymi względami porównać z "Death Magnetic" Metalliki. Oba albumy łączy nieszczęśliwie osoba producenta Ricka Rubina. Facet ma na swoim koncie kilka płyt, które przeszły do historii muzyki i które wyrobiły mu markę, ale to było kiedyś. Obecnie jest gwarancją fatalnego brzmienia i kompletnie nie potrafi się odnaleźć we współczesnych produkcjach. Chcesz, żeby twoja płyta brzmiała dobrze? Nie bierz Rubina na producenta. Na plus trzeba mu zaliczyć fakt, że pomógł zarówno Metallice, jak i Sabbath zbliżyć się do klimatu starych nagrań. Jednak po pierwsze, brzmienie w obu wypadkach psuje cały efekt, bo nie jest ani nowoczesne, ani oldschoolowe, po drugie próba powrotu do klasycznego stylu udała się tylko częściowo – za dużo zbyt dosłownych nawiązań, wszystko to już słyszeliśmy dawno temu, tyle że w nieco innej (często lepszej) konfiguracji. Odgrzewany kotlet? Nie, aż tak źle nie jest, raczej ponowne rozdanie talii starych kart. Tym razem to jeszcze działa i to całkiem nieźle, bo fani lubią, gdy ich ulubiony zespół wraca do korzeni, ale drugi raz ten numer nie przejdzie i trzeba będzie postarać się bardziej. O ile oczywiście niemłodzi już panowie z Black Sabbath zdecydują się na nagranie kolejnego albumu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz