Koncert Siddharta - Wrocław, Madness, 18.10.2012

W trakcie serii koncertów po Niemczech Siddharta postanowiła zboczyć trochę na wschód i odwiedzić Polskę, a konkretnie Wrocław, żeby zagrać w klubie Madness. Kompletnie nie wiedziałem, czego się spodziewać – jak zagra zespół, czy będzie ostro, czy melancholijnie (wcześniej nie widziałem ich na żywo, a w repertuarze Słoweńców nie brakuje spokojnych, klimatycznych kompozycji). I przede wszystkim, czy klub nie będzie świecił pustkami, jak to było na przykład kilka miesięcy wcześniej na koncercie Blaze’a Bayleya (bądź co bądź byłego wokalisty Iron Maiden, zespołu o wiele bardziej znanego niż Siddharta). I tu pierwsze zaskoczenie – na godzinę przed planowanym rozpoczęciem koncertu przy wejściu do klubu ustawiła się długa kolejka. Dawno nie widziałem w Madnessie tylu ludzi. Był to jedyny polski przystanek na trasie promującej album "VI" (i pierwszy koncert w Polsce od ośmiu lat), dlatego do Wrocławia ściągnęli fani z całego kraju. I chociaż tłumów i kolejek nie lubię, pomyślałem sobie, że będzie dobrze.

Koncert rozpoczął się z godzinnym opóźnieniem. Niby normalka w Madnessie, ale zespół był na miejscu, próba zrobiona (słyszeliśmy, czekając na wejście), na scenie żadnych ruchów, wszystko gotowe, więc zupełnie nie rozumiem skąd ta obsuwa. W tym czasie stoisko z płytami i koszulkami przeżywało istne oblężenie. Nic dziwnego – niełatwo upolować w Polsce jakiekolwiek wydawnictwa Siddharty. Grupa grała bez supportu, może więc muzycy postanowili poczekać, aż wszyscy się obkupią:) A gdy już wyszli na scenę, zaczęło się prawdziwe szaleństwo, adekwatne do nazwy klubu. 

Siddharta na żywo brzmi znacznie mocniej niż na płytach – zarówno instrumentalnie, jak i wokalnie (Tomi Meglič pokazał, że ma głos jak dzwon). I kolejne zaskoczenie - wszystko brzmiało bardzo klarownie. Trzeba to podkreślić, bo dobre nagłośnienie w Madnessie to taka sama rzadkość jak te tłumy, które tego wieczoru pojawiły się w klubie.

Publika od początku do końca reagowała bardzo żywiołowo, zespół też dawał z siebie wszystko. Okazji do zabawy było naprawdę sporo, bo blisko dwugodzinny set składał się w większości z ostrzejszych utworów. Zaczęli od "B Mashina", później usłyszeliśmy m.in. "T.H.O.R.", "Rave", odśpiewane wspólnie "Napoj" i oczywiście kawałki z nowej płyty: m.in. "Bonsai", "Indian Boy" i "Bel Labod". Ale nie zabrakło też spokojnych momentów ("Baroko", "Samo Edini", "Sam"). Tomi Meglič co chwilę dziękował i komplementował publiczność za entuzjastyczne przyjęcie. Nie krył też zdumienia znajomością tekstów, przyznając, że pierwszy raz ktoś poza Słowenią śpiewa z nim po słoweńsku. 



Serię bisów rozpoczął jeden z największych hitów Siddharty – "Ring". Muzycy wracali na scenę dwa razy, grając na bis w sumie pięć utworów. Obiecali, że wkrótce do nas wrócą. A oto, co sami napisali o tym koncercie na swojej oficjalnej stronie:
"Publiczność była całkowicie szalona, owacje trwały przez cały koncert (który celowo był śpiewany po słoweńsku), ludzie znali teksty piosenek (nawet tych nowych), które śpiewali razem z nami chcąc więcej, więcej i więcej... Rozmawialiśmy z niektórymi z nich po występie. Powiedzieli nam, że tęsknili za nami tak bardzo podczas naszej 8-letniej nieobecności w Polsce, że przejechali kilkaset kilometrów, żeby nas zobaczyć. Kilku z nich rozmawiało z nami po słoweńsku twierdząc, że to teksty naszych kawałków skłoniły ich do nauki tego języka. To niesamowite. Do wszystkich naszych polskich fanów: dziękujemy, że jesteście tak niesamowici i dziękujemy za uświadomienie nam, że musimy wrócić do Polski tak szybko, jak to możliwe!"

Wideo: sarcialubin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz